Shitshow!. Charlie LeDuff
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Shitshow! - Charlie LeDuff страница 9
W dzisiejszej Ameryce nawet nie próbuj pouczać robotników z Południa na temat solidarności, braterstwa, wspólnego poświęcenia czy stażu pracy, chyba że chcesz ich rozśmieszyć. Nikt cię nie pyta o staż pracy, gdy starasz się o stanowisko operatora szczoty do podłogi albo podcierasz obsrane tyłki staruszkom w domu spokojnej starości.
– Czym się żywisz? – zapytałem go.
– Mam pełną zamrażarkę wiewiórek.
Wiewiórki? Ja pierdykam, pomyślałem, czy naprawdę już do tego doszło? Opiekamy gryzonie na grillu? Odjechał poobijanym pickupem, a ja zostałem na parkingu i próbowałem sobie wyobrazić, że ten koleś mieszka pewnie gdzieś na głębokim zadupiu pośrodku lasu i szykuje się na apokalipsę z zamrażarką pełną zdechłych wiewiórek, skrzynią amunicji i kartonem lewych papierosów. On nie modlił się o wniebowstąpienie. Modlił się o to, żeby z ciężarówki zaopatrzeniowca spadły choć ze dwa mrożone indyki.
Facet na głębokim Południu z zapasami wiewiórczyny w zamrażarce. Jezu. Ale ludzie chodzili głodni, a człowiek dla chleba zrobi wszystko. Nie tylko na Południu. Nie inaczej było na Północy, w moim rodzinnym mieście.
Na molo siedzi sobie wędkarz i łowi ryby. Nagle patrzy, a tam noga. Potem druga. I jeszcze jedna. Nogi nie występują trójkami, tyle to pamięta z biologii. Kawałki trupów – białych trupów – wypływają na brzeg rzeki Detroit. W wodzie unosi się prześcieradło – prąd miota nim tak, że wygląda jak żagiel szkunera. Poniżej linii wody widać też walizkę i piłę łańcuchową.
Wędkarz wzywa policję.
Zjawia się też facet z telewizji.
– Hej, ja ciebie skądś znam! – krzyczą do niego wędkarze. Tam, gdzie nikt nigdy nie przyjeżdża, dziennikarz telewizyjny to prawie celebryta. Strzelamy selfiki. Trupy niesie prąd, my niesiemy dobrą nowinę. Jak cię postawią na tle poćwiartowanego truposza, to od razu wiesz, żeś się, synu, przebił w tej przypałowej branży.
Uśmiech numer pięć!
W końcu przyjeżdżają panowie władzowie z wydziału zabójstw. Paru czarnych wędkarzy nadal twardo łowi z mola, ale pilnują, żeby zarzucać za tę pływającą jatkę. Tego nikt by nie wymyślił. Naturalna interakcja pomiędzy białym gliniarzem a czarnym świadkiem. Oni kontra my. Głodni kontra Władza. Tego nie zobaczycie w wiadomościach – to zbyt skomplikowane, za bardzo prawdziwe.
– A pan co tu najlepszego odpierdala? – wrzeszczy detektyw. – To jest miejsce zbrodni!
Wędkarz wskazuje głową kubeł pełen ryb.
– Akurat zaczęły brać. To co mam robić?
Jeden kolor – czerwony jak krew
Stary dom po moim dziadku na Birwood Street był wystawiony na sprzedaż, cena wywoławcza: około pięciuset dolarów. Tak było od lat. Pomyślałem o dziadku i domu, który zbudował własnymi rękami w dzielnicy West Side w Detroit. Zawsze sobie mówię, że muszę go kiedyś kupić i wyremontować. Ale wiem, że to nieprawda. Nigdy go nie kupię. Okolica jest za bardzo zdewastowana. Sklepowe witryny są zabite deskami, dachy budynków się pozapadały. Rzędy opuszczonych domów, bez okien, bo aluminiowe ramy ktoś dawno wyrwał i sprzedał na złom. Od czasu do czasu gdzieś widać zasłonkę.
Mój dziadek był czarny, kiedy przyszedł na świat w Baton Rouge, a biały, kiedy umierał w Detroit. Przyjechał na Północ i postanowił się podszyć. Nie mnie go za to osądzać. W Ameryce życie, rasa i klasa to rzeczy skomplikowane i pełne paradoksów. Ale białemu jest łatwiej. Dziadek o tym wiedział. Wszyscy o tym wiemy.
Myślałem o dziadku, gdy chodziłem po kompletnie zdewastowanej dzielnicy East Side. Zbierałem materiał do reportażu o człowieku, którego tłum zmasakrował, bo chwilę wcześniej przypadkowo potrącił dziecko. Dzieciak wszedł mu pod koła, bo wybiegł na ulicę w ramach idiotycznego wyzwania. Kierowca zatrzymał się przed stacją benzynową i wysiadł, żeby udzielić pierwszej pomocy, a wtedy brutalnie go zaatakowano.
Huczało o tym w całym mieście. W całym kraju. W całym internecie. Strach rozprzestrzeniał się w postępie geometrycznym. Elektronicznym. Podejrzewam, że po tym, co się tam wtedy stało, wiele osób w Detroit kupiło broń. A jeśli nie mieli broni, to raczej nie zatrzymywali się, żeby zatankować. Smaczku całej historii dodawał fakt, że kierowca, Steve Utash, był biały. Jak zeznali świadkowie, grupa napastników składała się z kilkunastu czarnych mężczyzn. Wokół nich zebrał się tłum gapiów i patrzył, jak masakrują Utasha niemal na śmierć. Uratowała go Deborah Hughes, ciemnoskóra emerytowana pielęgniarka, która nosiła w torebce kaliber trzydzieści osiem.
Dotarłem do Hughes przez znajomego. Ukrywała się we własnym mieszkaniu, bała się wyjść na zewnątrz. Mieszkała w dwupoziomowym bloku, który wyglądał, jakby dawniej działał tu motel. W oknach i drzwiach tkwiły kraty. Hughes powiedziała mi, że w dniu ataku na Utasha zobaczyła przez okno sypialni agresywny tłum, złapała za broń i pobiegła na miejsce, choć wiedziała, że ryzykuje życie. Sprawdziła, w jakim stanie jest dziecko, które – jak się okazało – nie odniosło żadnych poważnych obrażeń, po czym zasłoniła pana Utasha własnym ciałem i oznajmiła, że wpakuje kulkę następnej osobie, która go uderzy.
– Co mnie obchodzi, jakiego jesteś koloru – powiedziała, kiedy zapytałem ją o to zdarzenie. – Wszyscy krwawimy na czerwono.
Ostatecznie czterech dorosłych mężczyzn usłyszało wyrok za napaść i pobicie z ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu, a jeden młodociany został skazany za napaść z zamiarem pozbawienia życia; zarzut zastraszenia na tle etnicznym został wycofany. Utash, którego po pobiciu ledwo można było rozpoznać, spędził dziewięć dni w śpiączce, ale przeżył.
Czy pobicie miało coś wspólnego z kwestiami rasowymi? Prawdopodobnie tak. To przecież jest Ameryka. To jest Detroit. Uzbieraliśmy całą kartotekę. W mieście trzykrotnie doszło do poważnych zamieszek na tle rasowym. Za mojego życia, w 1982 roku, dwaj biali robotnicy, którzy właśnie stracili pracę, tak się wściekli na Japonię za kryzys amerykańskiego przemysłu samochodowego, że pobili na śmierć Amerykanina chińskiego pochodzenia, bo wzięli go za Japończyka. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku biali policjanci poszli do więzienia za pobicie na śmierć czarnego kierowcy. Rok wcześniej biały facet zastrzelił czarną kobietę, która chodziła po okolicy – zepsuł się jej samochód i prawdopodobnie szukała pomocy. A teraz to, pomyślałem sobie. I tak to się kręci. Czarny tłum. Biały strach. Więcej broni.
– Musisz być odważny, skoro tu przyjechałeś – powiedział starszy Arab przed sklepem z zakratowanymi oknami na rogu budynku, w którym mieszkała Hughes, po drugiej stronie ulicy od stacji benzynowej, gdzie pobito Utasha.
– Widziałem, jak bili tego człowieka – dodał. – To obrzydliwe. Rabują, kradną, niczym się nie przejmują. Lepiej się tu nie kręć – ostrzegł mnie.
O proszę, oto ci wszechobecni ONI.
ONI rabują mój sklep. ONI kradną mi opony.