Shitshow!. Charlie LeDuff
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Shitshow! - Charlie LeDuff страница 10
Niestety, po ataku na Utasha nie rozmawiało się o NAS. Nie chodziło o człowieka, który zatrzymał się, żeby zrobić to, co trzeba. Nie chodziło o Deborę Hughes, wymachującego pistoletem anioła miłosierdzia, która poza czerwienią krwi nie rozróżniała żadnego innego koloru. Nie chodziło o użycie uzasadnionej siły ani o sens noszenia przy sobie broni. O to w ogóle nie chodziło. Jedyne, o co chodziło, to ONI.
Biali pytali, gdzie byli ONI, ci ze starej szkoły obrońców praw obywatelskich, którzy zwykle protestowali przeciwko takim napaściom? Gdzie był pastor Al Sharpton? Dlaczego Jesse Jackson potrzebował prawie dwóch tygodni, żeby się wypowiedzieć? Biali nie chcieli, żeby do miasta przyjechali słynni działacze praw obywatelskich, urządzali tu marsze i wykrzykiwali swoje hasła. Wyglądało na to, że domagali się od przywódców tych organizacji przyznania, że czarni też ziali nienawiścią rasową.
Ale przywódcy w całym kraju, a szczególnie w Detroit, milczeli. Ktoś zorganizował zbiórkę na leczenie Utasha, ale potrzeba było ponad tygodnia, żeby urządzono na jego cześć nocne czuwanie, gdy wciąż jeszcze leżał w śpiączce. Do tamtej pory nawet Mike Duggan – pierwszy od czterdziestu lat biały burmistrz Detroit, który zwyciężył w wyborach – nie wypowiedział się publicznie na temat wydarzenia (wydał co prawda ogólnikowy komunikat prasowy i zamieścił wiadomość na Twitterze). Nie zrobił też tego żaden członek rady miasta. Ani prezydent Obama. Tego nie dało się usprawiedliwić wściekłością i poczuciem beznadziei. Całe Detroit – zarówno czarni, jak i biali – zauważyło to milczenie.
Trzej czarni mężczyźni, z którymi rozmawiałem na stacji benzynowej, przyznali, że to powinno działać w obie strony. Powiedzieli, że Utash musi być szlachetnym człowiekiem, skoro zatrzymał się, żeby pomóc, a w tym mieście mieszka wiele osób, którym nawet nie przyszłoby to do głowy. Wyśmiewali milczenie władz i liderów. Chcieli wiedzieć, dlaczego burmistrz ani razu nie pojawił się w ich dzielnicy. Znali historię. Byli Amerykanami. Wiedzieli również, że nie można oczekiwać, że to ci liderzy znajdą rozwiązanie problemu.
Wiadomo, że w Ameryce białym też nie jest łatwo, zwłaszcza gdy ledwo dają sobie radę w takim miejscu jak Detroit. Robisz tyle, ile możesz. Wystarczy zapytać Utasha leżącego w szpitalnym łóżku.
Zorganizowano zbiórkę na pokrycie kosztów jego leczenia. Na imprezę, która odbywała się w miejscowym barze, przyszedł syn Utasha, osobiście odebrał gotówkę i życzenia zdrowia dla ojca. Następnie udał się do urządzonej w stylu egipskim knajpy ze striptizem przy Ósmej Mili. Według tego, co później powiedzieli mi policjanci i striptizerki, Junior spędził w tym przybytku upojną noc. Skończyło się na tym, że zadzwonił po policję i poskarżył, że jedna z tancerek ukradła mu półtora tysiąca dolarów. Zapytany o ich pochodzenie, rozpłakał się, po czym zmienił front i stwierdził nagle, że nieco zawyżył skradzioną kwotę. Tak naprawdę było to tylko czterysta dolarów, które – jak się zarzekał – zostały mu z zasiłku dla bezrobotnych, i z całą pewnością nie były to pieniądze ze zbiórki na leczenie ojca.
Możliwe. Kto wie? Życie jest podłe i skomplikowane, a pieniądze nie spadają z nieba. Poza tym sami wiecie, jacy z NICH ludzie.
Tymczasem obdzwaniałem znajomych, żeby znaleźć nowe mieszkanie dla Debory Hughes. Tylko od niej zależało, czy garstka bandytów zostanie na wolności, czy pójdzie do więzienia. Prędzej czy później ktoś by ją zabił. Ale nie chciała się wyprowadzić.
– Chodzi o zasady – powiedziała. – ONI nie wypędzą mnie z mojego własnego domu.
ONI.
Tego dnia, gdy pobito Utasha, w Ameryce nastąpiła kolejna eksplozja wściekłości, dla odmiany na Zachodzie. Tym razem byli to biali i to ONI mieli broń. Sprawy toczyły się szybko, więc my też się nie ociągaliśmy.
Ostatni bastion białych
Słońce wzeszło nad pustynią, a nas ogarnęło poczucie całkowitego i bezbrzeżnego skaszanienia. Czy winę za to ponosiło wątpliwej jakości zioło, które udało nam się skołować poprzedniego wieczoru pod niemrawym kurwidołkiem pośród zimnych, pustynnych gór? Byłem przekonany, że ktoś musiał do niego dodać wybielacza albo jakiegoś kadzidełka. W nosie paliło mnie żywym ogniem, flaki mi się przelewały, a jak okiem sięgnąć nie było ani jednego toi toia, ani nawet krzaka. Minęliśmy pluton spasionych rewolucjonistów, którzy rozłożyli obóz wzdłuż przęsła mostu rozpiętego nad rzeką Virgin. Siedzieli na krzesłach ogrodowych przed przyczepami umajonymi po sam dach flagami i napisami: „Waco”, „Ruby Ridge” i „Alamo!”.
A może czułem się nieswojo przez snajpera, który stał na szczycie okopu wzmocnionego bryłami piaskowca i obserwował nas przez lornetkę, a lufa jego karabinu połyskiwała w słońcu. Przejechaliśmy przez most, a wtedy pojawił się jeszcze jeden wartownik, groźnie wyglądający wąsacz z automatem w dłoni, ubrany w oliwkowy kombinezon, kamizelkę kuloodporną i beret. Pilnował drogi dojazdowej do posiadłości Clivena Bundy’ego.
W zasięgu wzroku nie było ani jednej odznaki, bo wszystkich policjantów, agentów federalnych oraz zastępców szeryfa przegonili kilka dni wcześniej uzbrojeni bojówkarze i hodowcy na koniach, przy dopingu znudzonych mieszczan z przedmieść, którzy przyszli popatrzeć sobie na western na żywo, a teraz siedzieli w przydrożnej knajpie i jedli na śniadanie naczosy maczane w sosie ranczerskim. ¡Viva la revolution! A ten nowy dzbanek niekapek to prawdziwy cud ludzkiej pomysłowości!
Mieliśmy kilka godzin do tak-jakby-prawie-umówionego spotkania z Bundym, przywódcą całej tej przygody. Bundy pozostawał w stanie wojny z rządem federalnym od dwudziestu lat, odkąd uznał, że ma prawo do wypasu trzody na terenach publicznych za darmo. Teraz doszedł do wniosku, że nadszedł czas na ostateczne starcie. Pomyślałem, że lepiej nie drażnić kolesia w berecie, bo się jeszcze wkurwi. Dlatego postanowiliśmy podjechać do obozu bojówkarzy przy rozwidleniu w drodze na ranczo Bundy’ego i tam poczekać na wezwanie.
– Tylko bez popeliny – zapowiedziałem kamerzyście Bobowi, który dla ochrony przed słońcem owinął sobie łysy, pokryty plamami czerep bandaną ze wzorem w amerykańską flagę. Wystarczy jeden pochopny ruch, a komuś mogą puścić nerwy, zwłaszcza jeśli weźmie nas za federastów, szpicli z brygady antynarkotykowej albo przyjaciół sądu. Bob bardzo lubi broń i zawsze strasznie jara się na jej widok. A że wszyscy byliśmy skacowani po spaleniu lewego materiału, to pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli rozegramy to powolutku i bez zbędnej napinki. Oparłem się o samochód i zapaliłem papierosa. Wtedy właśnie dobiegł mnie znajomy kowbojski akcent.
– A niech mnie! Charlie, to naprawdę ty?
A niech mnie. Psinka we własnej osobie. Nie sposób było go z kimkolwiek pomylić: solidny kałdun, srebrzysta broda, goły do pasa, w buciorach, szortach khaki i wojskowym kapeluszu z szerokim rondem. Weteran armii i emerytowany rybak. Miał sześćdziesiąt pięć lat i był chodzącym bulgoczącym kociołkiem chaosu i teorii spiskowych, ochotnikiem niezliczonych obywatelskich kampanii przeciwko rządowej tyranii, federalnym zakusom, intruzom, którzy przekraczali granice i ogólnemu spizdowaceniu amerykańskiego ducha. Założył paramilitarny oddział bojówkarzy o nazwie Strażnicy Gór z siedzibą na Południowym Zachodzie, a ja poznałem go jakieś osiem lat wcześniej, kiedy byłem dziennikarzem prasowym – wówczas po raz pierwszy zrobił z siebie widowisko