Shitshow!. Charlie LeDuff
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Shitshow! - Charlie LeDuff страница 7
Zaparkowaliśmy na poboczu pod główną bramą fabryki i postanowiliśmy zacząć od kilku szerokich ujęć gigantycznego zakładu lśniącego srebrem, ociekającego wielomiliardowym, ultranowoczesnym dostojeństwem, jakiego próżno szukać w pasie rdzy. Jednak ledwo zdążyliśmy wyciągnąć statywy z furgonetki, a już podjechały do nas mięśniaki w SUV-ach Mercedesa. Sprytnie. Na pierwszy rzut oka było widać, że jesteśmy obcy – samochód z wypożyczalni, kamery, przystrzyżony zarost. Pewnie lewaki, hipisi, może nawet socjaliści. Albo jeszcze gorzej, elitaryści z północnych mediów. Liberały. Ochroniarz wysiadł z auta, założył kapelusz i poprawił pas. Prawdziwy szeryf Buford Pusser, nie ma to tamto. Przez krótkofalówkę podyktował dyspozytorowi numer tablicy rejestracyjnej naszego samochodu, w milczeniu zmierzył nas wzrokiem, po czym zażądał dowodów tożsamości. Tak po prostu. Żadnego: „Dzień dobry, panowie” ani „Siemano, chłopaki”. Od razu: „Dokumenty poproszę”.
Mam wielki szacunek dla policji. Zyskałem go dość wcześnie, kiedy jako nastolatek postanowiłem z kumplami włamać się do pustego skrzydła apartamentowca. Kradzież z włamaniem to nie był dla nas chleb powszedni, szło nam kiepsko, ale też niczego nie kradliśmy. Po prostu bakaliśmy zioło i piliśmy piwo, gdy nagle zjawili się policjanci. Nie pamiętam, żeby prosili o dokumenty. Zabrali nas na tyły budynku, a potem kilkoma szybkimi, precyzyjnymi ciosami w nerki nauczyli nas szacunku. Zawsze uważałem, że wyświadczyli mi tym przysługę. To było jak dzwonek alarmowy. Punki takie jak my zazwyczaj kończyły w więzieniu albo jeszcze gorzej, w tym samym pustym apartamentowcu nad zanieczyszczoną rzeką. Na szczęście mieszkam teraz w domu przy autostradzie międzystanowej, więc poszło mi w życiu lepiej, niż się spodziewałem, biorąc pod uwagę okoliczności. I – jak już wspomniałem – wpojono mi szacunek dla policji. Nauczono mnie słuchać.
Mam jednak również szacunek dla takich pojęć jak podstawa prawna i niewpieprzanie się w cudze sprawy. Kto punkiem za młodu nasiąknie, ten zawsze punkiem trąci, jak to mawiają. Tyle że teraz byłem punkiem z legitymacją prasową.
(Uwaga: to jest legitymacja domowej roboty. Z jakiegoś powodu nasza firma nie dawała legitymacji reporterom. Może myśleli, że nie są nam potrzebne. Może kierownictwo nie wierzyło, że zajmujemy się prawdziwymi wiadomościami. Jednak dobre papiery są bardzo ważne, gdy usiłujesz dopchać się do korytarzy władzy, musisz pokazać coś, co wygląda oficjalnie, żeby jakiś kmiot z osiedla przyczep nie ukradł ci sprzętu, albo gdy nadęty ochroniarz z marketu próbuje podbudować własne ego twoim kosztem. Tak czy inaczej, wzięliśmy własne zdjęcia, dołożyliśmy logo stacji, na to przykleiliśmy kod paskowy wycięty z opakowania po batoniku, dodaliśmy jakieś farmazony w stylu MEDIA – PRASA – OFICJALNA LEGITYMACJA REPORTERSKA, wsadziliśmy to w laminat, przyczepiliśmy sznurek na szyję i voilà! Legitymacja prasowa jak malowana).
Przepraszam za dygresję. Wróćmy do naszego szeryfa.
Było w tym kolesiu coś, co mnie strasznie wkurwiało. Całe to niepotrzebne kozaczenie. „Dokumenty poproszę”. Byliśmy na terenie autostrady, nie miał tu żadnej jurysdykcji. Gówno ci pokażę.
– Na jakiej podstawie? – zapytałem go. (Śmiałem się w duchu, wyobrażając sobie, co tak naprawdę powinien teraz robić: ktoś w kantynie wrzucił puszkę po napoju do zwykłego kosza zamiast do odpadów metalowych, panie władzo. Pan się tym zajmie, biegusiem).
– Jesteście na terenie prywatnym – odpowiedział człowiek z fabryki.
Miał na głowie taki sam kapelusz, jaki nosi się w policji stanowej, ale do niej nie należał. Ot, kolejny tyran, któremu płacą dziesięć dolców za godzinę za zastraszanie ludzi. W tym kraju roi się od takich gości. W końcu z czegoś trzeba żyć. Amerykański sen.
– To jest droga publiczna – odpowiedziałem.
– Wstrzymujecie ruch.
– Stoimy na poboczu – zripostowałem jego ciętą ripostę. – Skoro wstrzymujemy ruch, proszę zadzwonić po policję. Tę prawdziwą.
– Posłuchaj, synu…
– „Synu”? Raczej „proszę pana”. Nie jesteśmy na ty – odpowiedziałem, wymachując mu przed twarzą swoją lewą legitymacją.
– Posłuchaj, synu…
No więc zaczęliśmy go filmować.
– Śmiało – powiedziałem. – Proszę dzwonić po policję. My tu sobie zaczekamy.
Bob podszedł z włączoną kamerą kilka kroków bliżej, żeby koleś miał piękne zbliżenie.
Powoli przyzwyczajałem się do takich akcji. Tak samo przyjęli nas dzień wcześniej, w Chattanooga w stanie Tennessee. Zarząd UAW wydał pięć milionów dolarów na kampanię, która miała przekonać robotników w fabryce Volkswagena, by przystąpili do organizacji, ale w głosowaniu większość szeregowych pracowników opowiedziała się za odrzuceniem związku, więc Jankesi musieli wrócić na Północ jak niepyszni. To była ogromna porażka. Chattanooga miało być pierwszą kostką domino, a zaraz potem – zakłady Mercedesa, czyli klejnot w koronie. To miało być takie proste. Kierownictwo Volkswagena prawdziwie po europejsku zachowało neutralność, a nawet wpuściło związkowców z UAW na teren fabryki. Mimo to związek przegrał, a filia w Tennessee dołączyła do wąskiego grona czterech zakładów VW na świecie niezrzeszonych w żadnej organizacji pracowniczej; pozostałe znajdują się w Rosji i Chinach.
Szefowie związku obwiniali o to zewnętrznych agitatorów, opłacanych z kieszeni braci Kochów. Wzdłuż drogi międzystanowej pojawiły się billboardy przedstawiające opustoszałą fabrykę samochodów Packard, podpisane: „Detroit. Tak działa UAW”.
Izba Handlowa, senatorowie amerykańscy, a nawet gubernator stanu Tennessee zębami i pazurami bronili się przed UAW. Grozili cofnięciem ulg podatkowych i rozpowszechniali pogłoski o tym, że wszystkie firmy, nie tylko VW, przeniosą miejsca pracy do Meksyku. Faktycznie, przydupasy bogaczy ostro działały w Tennessee.
Z jednym takim typem, który wymyślił ten billboard, spotkałem się w Starbucksie przy autostradzie. Elegant z Manhattanu w dopasowanym garniturze i ciemnych okularach, tak miękki, że gdyby mu przywalić poduszką, to pewnie by się wykrwawił. Popijał latte. Pracował dla szemranej organizacji o nazwie Robotnicze Centrum Wolności. Źródła jej finansowania nie chciał ujawnić.
– Bardzo mi zależy, żeby ludzie dobrej roboty mogli godziwie zarabiać – przekonywał mnie i tłumaczył, że właśnie po to tu przyjechał, zadbać o interesy robotników i przypilnować, żeby nie zrobili czegoś drastycznego, na przykład nie