Shitshow!. Charlie LeDuff
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Shitshow! - Charlie LeDuff страница 4
– Kiedyś znaleźli tu trupa – oznajmił nam, ruchem brody wskazując ciemność rozciągającą się poza granicami miasteczka. – W takim rowie, tam, gdzie nie ma latarni. Był zawinięty w materac. Z kulką we łbie. Zamarznięty. Meksykanin. Skąd tu się, do chuja, wzięli Meksykanie?
Powiedziałem mu, że teraz Meksykanie to jak kiedyś Chińczycy. Wszędzie się wcisną. Jedziesz do Konga, a tam chińska knajpa. Detroit – to samo. Jak komuś kiszki marsza grają, to wszędzie pojedzie. Tak jak ty.
– Ja tam nic nie wiem – wymamrotał. – Tyle ci tylko powiem, że tam w rowie leży mrożone burrito. Tu jest rzeźnia, synu. Głęboka dupa. Czekam tylko na wypłatę i spierdalam w podskokach.
Kiedy wróciliśmy do motelu, smród zdążył już ewoluować, niczym zapachowa wersja kameleona. Teraz waliło starym potem, ropą, dymem i skisłym piwem. W sąsiednim pokoju ktoś strasznie darł ryja, wrzaski ostro niosło przez cienkie, gipsowe ściany, ale żaden z nas się nie poskarżył. Ktoś pewnie wrzucił trefny towar. Albo wyjątkowo dobry, czasem to ciężko rozpoznać. Paranoję po prochach trudno odróżnić od euforii. Tak czy inaczej, lepiej zamknąć drzwi na klucz. Lepiej otworzyć sobie piwo i mieć baczenie na świra, na wypadek gdyby wdarł się tutaj przez cienką jak papier ścianę lub zaczął strzelać na oślep. Matt nakrył głowę poduszką i poszedł spać. Bob chrapał tak, że zagłuszał wrzeszczenie. Ja nie byłem w stanie zmrużyć oka, leżałem więc na podłodze, trząsłem się z zimna i wsłuchiwałem w potępieńczy skowyt aż po świt.
Słońce wzeszło późno, martwe i blade. Na źdźbłach preriowej trawy połyskiwały kryształki lodu. Ani jednego drzewa. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tylko gęsta, niedostępna tundra. Fort Berthold jest po drodze do przeżywającego właśnie rozkwit miasteczka Williston, położonego w samym centrum rejonu Bakken, o którym mówiono, że wytwarza najwięcej ropy w całej Ameryce, więcej nawet niż ma to miejsce za kołem podbiegunowym na Alasce. Blisko jedna trzecia tej produkcji pochodziła z Fortu Berthold, zubożałego niegdyś indiańskiego rezerwatu, który obecnie był nieco mniej ubogi, choć nadal biedny. Mieszkają w nim Trzy Bratnie Plemiona: Mandanowie, Arikarowie i Hidatsa, czyli przybrany lud Indianki Sakakawei. Przez wiele lat rdzenni mieszkańcy Ameryki patrzyli, jak biali rozkradają ich terytorium, które skurczyło się do niecałego miliona akrów. Najpierw przyszli ranczerzy, potem kolej, a w końcu, w 1953 roku, Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych, który spiętrzył rzekę Missouri, zalał sto pięćdziesiąt tysięcy akrów najlepszej ziemi i zepchnął Indian na nierówne, jałowe pogórze. Z tymi nierównymi, jałowymi pogórzami to jest śmieszna sprawa. Pod ich powierzchnią często kryją się pokłady złota i uranu oraz złoża ropy naftowej.
Wszędzie, jak rezerwat długi i szeroki, pagórkowaty teren usiany był słupami płonącego metanu z powstałych w wyniku szczelinowania odwiertów dzierżawionych przez białych poszukiwaczy ropy. Wyglądały jak rzymskie ognie. Do Bratnich Plemion trafiał jednak ułamek zysków z wydobycia. Ich przedstawiciele poszli z tym do sądu, bo uważali, że rząd federalny pozwolił na kradzież ponad miliarda dolarów, nie wywiązując się z obowiązku dbania o interesy rdzennej ludności. Biali spekulanci i nowojorskie fundusze hedgingowe wykupywały prawa do dzierżawy za bezcen: po trzydzieści pięć dolarów za akr.
Rezerwat przeistoczył się w ekologiczny nieużytek, pełen plam ropy naftowej, pocięty drogami dla ciężarówek, z zanieczyszczonym powietrzem. Do tego nie było wiadomo, jaki wpływ na stan rzeki Missouri będą miały polimery pompowane w ziemię, żeby rozbić łupki naftowe. Warto o tym pomyśleć za każdym razem, gdy widzisz niebieski płomień palnika kuchenki.
Jakby tego było mało, biali domagali się również prawa drogi dla ropociągu i gazociągu pod świętym sztucznym jeziorem Sakakawea. Gdyby Indianie wiedzieli, jak kiedyś będzie wyglądała ich ziemia, to jestem pewien, że poderżnęliby Lewisowi i Clarkowi gardła, odcięli im kudłate łby i spławili je rzeką Missouri z powrotem do St. Louis.
Ale cóż, było, minęło. W dzisiejszych czasach starszyzna plemienia to takie samo bagno jak rząd białego człowieka – złodzieje, którzy myślą tylko o sobie. Tex Hall, przewodniczący rady plemiennej, kręcił na boku lukratywne interesy w branży naftowej razem z białym wspólnikiem, który zdążył się dorobić bardzo grubej teczki w kartotece policji stanowej w Oregonie. Gdy przejeżdżaliśmy przez Dakotę Północną, lokalne gazety pisały właśnie, że biały przydupas Halla był podejrzany o dwa morderstwa na zlecenie, jedno w Spokane w stanie Waszyngton, a drugie w rezerwacie, i to na terenie należącym do Halla – ofiarę zatłuczono na śmierć pałką w jego garażu, a przynajmniej taka była teoria. Poszło ponoć o spór o prawa do dzierżawy. Władze uważają, że ciało zakopano na polach naftowych. W 2016 roku biały partner Halla został skazany za zabójstwo, ale sam przewodniczący zaprzeczył, jakoby miał cokolwiek wspólnego z tą zbrodnią, i jak dotąd nie został oskarżony o bezpośredni udział.
A jeśli chodzi o perfidię Texa Halla, o to, że utuczył się, rzekomo reprezentując interesy ludzi, którzy oddychali brudnym powietrzem i przeważnie umierali, nie doczekawszy renty – cóż, w konstytucji plemiennej nie było żadnego zapisu, który by tego zabraniał, jak powiedział dziennikarzom najwyższy sachem, po czym zadeklarował, że każda baryłka to coraz większa suwerenność.
Recepcjonistka w ponurej siedzibie władz plemienia powiedziała mi, że przewodniczący nie ma tego dnia ochoty na rozmowę z mediami. Był jednocześnie chory i przytłoczony troską o dobro swojego wielkiego narodu.
– Ale byłem umówiony – przypomniałem jej. – Przyjechałem z daleka.
– Przykro mi.
– Ja też mam indiańskie korzenie. Moi przodkowie pochodzili z Odżibwejów. To się chyba liczy?
– Przykro mi, przewodniczący nikogo nie przyjmuje.
– Trochę dziwne imię jak na indiańskiego wodza – powiedziałem, nie kryjąc irytacji. – Tex.
– Jego plemienne imię to Strzała o Czerwonym Czubku – wyjaśniła. – Niemniej, jak już powiedziałam, przewodniczący nikogo nie przyjmuje i nie może się z panem teraz spotkać.
Pośrodku rezerwatu, za wieżami wiertniczymi, przyczepami ciągników i białymi mężczyznami w płóciennych kombinezonach, kręcącymi się przy pompujących ropę kiwonach, stał most, który rozciągał się nad świętym sztucznym jeziorem. Widać było z niego imponujący przykład wielkoduszności przewodniczącego, jego dar dla ludu, fantastyczną inwestycję zakupioną za pieniądze z ropy, która miała wprowadzić jego pradawne plemię w XXI wiek. Tuż za kasynem, obok sklepu z przynętą wędkarską. Czyżby nowy szpital? Fabryka? Szkoła zawodowa? Nic bardziej mylnego. Dwupokładowy jacht imprezowy na bloczkach z cementu, Island Girl. Koszt? Dwa i pół miliona dolarów. Miało to być pływające kasyno, klejnot, który ściągnąłby do rezerwatu turystów, nie tylko poszukiwaczy ropy. Problem w tym, że komandor Tex zapomniał o jednej rzeczy – jezioro zamarza na całą zimę. Każda baryłka to suwerenność.
Williston, zamieszkane głównie przez białą populację miasto na zachód od Fortu Berthold, okrzyknięto najszybciej rozwijającą się miejscowością w Ameryce. Wszechobecne neony, asfalt oraz