Vera. Anne Swärd
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Vera - Anne Swärd страница 14
Złota klatka
W domu pewnie była już wiosna, w górach na halach, w tym dziwnym okresie przejściowym, tej wąskiej szczelinie między zimą a wiosną zawsze pierwsze kwitły krokusy. Tutaj jednak zima wydawała się nie mieć końca. Zimowy krajobraz był nie tyle piękny, ile lodowaty: woda w kanale pełna kawałków lodu, fiord zamarzł. Słońce było gdzieś daleko, dnie i noce przechodziły jedne w drugie, jedynie odcień ciemności się zmieniał.
Próbuję wyobrazić sobie tutejsze przedwiośnie, moją ulubioną porę roku. Zapach topniejącego śniegu i wodę, która rozwiera ramiona, kiedy lód puszcza. Zapach kwitnących drzew w alei wzdłuż nabrzeża, „i dyskretny zapach uryny” – dodawała zwykle mama w takich sytuacjach. To było dla niej typowe, nikt poza nią nie zwróciłby na to uwagi. Rzeczy, które mówiła, wypływają nagle na powierzchnię niczym maleńkie bąbelki tlenu w szklance wody, pękają i znikają, być może na zawsze. Muszę na nie uważać. Za każdym razem, kiedy kolejne wspomnienie wypływa na powierzchnię, wiem, że tracę je na zawsze.
Świat w mieszkaniu w kamienicy wydaje się bardziej obcy niż świat na zewnątrz. Czy właśnie to mama nazywała zdegenerowaną klasą wyższą? Papier toaletowy biały jak śnieg, miękki jak jedwab, pachnący liliami. Podcierać się papierem bardziej miękkim niż kartki Biblii, jaśniejszym niż skóra bogatych kobiet i pachnącym równie pięknie jak puder, którego używały. Życie, o jakim ja i moje siostry mogłyśmy jedynie pomarzyć. Teraz ono nic dla mnie nie znaczy. Nie więcej niż miasto tam na zewnątrz, któremu przypatruję się z oddali.
Może nie powinnam tak ufać Vannie, a jednak jej ufam. Jestem wdzięczna, że nie muszę zajmować się dzieckiem, że mogę zapaść się w wywołany proszkiem sen, podczas gdy ona czuwa nad małą, karmi ją ciepłym mlekiem ze szklanej butelki z gumowym smoczkiem, kołysze nocami, żeby Ivan miał spokój. On potrzebuje snu, praca w klinice jest wyczerpująca. Kiedy śpi Vanna, pozostaje dla mnie zagadką, mam wrażenie, że w ogóle się nie kładzie. Sama śpię coraz dłużej, a mimo to czuję się coraz bardziej zmęczona. Do popołudnia tkwię w odrętwieniu, budzę się dopiero wieczorem, a wtedy przychodzi pora na kolejną dawkę zaleconą mi przez Ivana.
Kiedy pewnego popołudnia moje szwagierki przychodzą do mnie do pokoju, jestem zamroczona snem. Vanna musiała je wpuścić, widzę, jak krąży gdzieś w głębi, jak zwykle zajęta: coś podnosi, zmienia czyste ręczniki i świeże bukiety mimozy na jeszcze czystsze i świeższe. Kiedy otwieram oczy, widzę, że szwagierki stoją wokół łóżka, ale jestem tak senna, że nie widzę ich wyraźnie. Mam wrażenie, że próbują mnie wyczuć, są ostrożne, czujne, ale już nie tak bardzo jak przed weselem. Jakbym teraz była już kimś innym. Cokolwiek o mnie sądzą, to Ivan, biorąc mnie za żonę, dał wszystkim do zrozumienia, że tu zostanę, a skoro katastrofa stała się faktem, równie dobrze można ją zaakceptować.
Mam nadzieję, że uznają mnie za tak żałosną, że nie poczują się zazdrosne, mimo że wszystkie wolałyby, żeby Ivan pozostał kawalerem. Szczególnie Irene. A przynajmniej takie mam wrażenie. Naprawdę kiedyś wszystkie je odtrącił? Więc patrząc na mnie, muszą bardzo się dziwić. Eva i Cecilia, o długich szyjach, bladych ramionach, podobne do siebie niczym siostry. I przypominająca własny cień Nora, którą ledwie poznałam, młodsza od pozostałych, wyróżniająca się szczególną nieśmiałością. Irene jest najstarsza, najpiękniejsza i najtwardsza. Kobiety z rodu Cederów. Moje zimne, eleganckie szwagierki z ich zupą ogórkową i gimnastyką odchudzającą. Z twarzami przypominającymi doskonałe egzotyczne kwiaty. Chłodne i przyjemne, cokolwiek by się działo. Stroją się w dobroć: długie, puste dni wypełniają przypadkową dobroczynnością, czego zapewne się od nich oczekuje.
Być może na prośbę Ivana zaczynają wkrótce pełnić podobną rolę wobec mnie. Od swoich przyjaciółek słyszały o działalności sióstr Armii Zbawienia podczas wojny i teraz chcą traktować mnie podobnie, swoją nową, obcą szwagierkę, dziewczynę z policzkami wychudłymi z głodu. Chociaż aż tak chuda nie jestem. Jak na kogoś, kto przybył tu prosto z wojny, wyglądam na wręcz dobrze odżywioną. Pewnie zaraz wszystko wyjdzie na jaw, bo nawet nie próbuję odzyskać sił, tylko przeciwnie: niemal przestałam jeść. Nie chcę odzyskać sił.
Irene wbija we mnie wzrok, patrzy na mnie intensywnie zielonymi oczami owada i mówi, że wyglądam, jakbym była gdzieś daleko stąd. Bierze do ręki szklany słoiczek, który Ivan zostawił na nocnym stoliku, przygląda się sceptycznie eleganckiej etykietce. Nic dziwnego, że przesypiam całe dni, mamrocze pod nosem. Nawet jeśli Ivan podaje mi lek z troski, żebym mogła się pozbierać po ucieczce, ciąży i tym wszystkim, co się wydarzyło – to chyba jednak powinien zacząć zmniejszać dawkę…
Mimo że nikt z rodziny nie jest zachwycony moją obecnością, to i tak czuję się jak ich zakładniczka. Ale czy poczucie zamknięcia nie jest akceptowalną ceną za gwarancję bezpieczeństwa? Mam nadzieję, że rodzina Cederów okaże się klatką, w której nic złego mnie nie dosięgnie.
Ze wszystkich szwagierek Irene okazuje mi najwięcej zainteresowania. A może to nie zainteresowanie, tylko podejrzliwość? Czasem przychodzi sama do mojego pokoju, robi to pod najróżniejszymi pretekstami – na przykład takim, że moja szafa świeci pustkami i ona musi coś z tym zrobić. Tego nie może oczywiście zlecić Vannie, bo co ona o nas wie? Kiedy przysyła krawca, żeby zdjął mi miarę, staram się nie patrzeć na siebie w lustrze. „Niewiele z ciebie zostało – narzeka. – Zaczynasz zanikać, Sandrine…” Ale czy nie tego właśnie chciała? Zresztą tak samo jak ja.
Niecierpliwie przykłada mi do twarzy kawałki materiałów, próbując znaleźć mój kolor. „Wszyscy mają jakiś swój kolor” – twierdzi, ale szukając mojego, zaczyna po jakimś czasie w to wątpić. Coś bardziej czarnego, naprawdę czarnego, myślę, kiedy Irene upiera się przy łagodnych kolorach zimy i przyćmionych pastelach. Jej samej jest do twarzy we wszystkim: ma bladą, idealną cerę, jadeitowe oczy, jest niemal prowokująco piękna. Chcę, żeby już sobie poszła, ale ona zostaje. I cały czas patrzy na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie przechodzi jej to przez gardło. Jakieś pytanie?
Ivan musiał zwiększyć mi dawkę, bo chociaż coraz więcej śpię, to czuję się coraz bardziej zmęczona. Jak tylko Vanna wieczorem wychodzi z pokoju, zabierając ze sobą tacę z filiżanką po herbacie, Ivan przychodzi do mnie, przynosząc biały proszek. Odmierza dawkę, wsypuje do szklanki z wodą, a potem stoi spokojnie obok łóżka i czeka, aż łyk po łyku wszystko wypiję. W porównaniu z lodowato zimną wodą górską o metalicznym smaku tutejsza woda jest mdła i letnia, trudniej mi się przyzwyczaić do jej smaku niż do smaku proszku, oszołomienia i obojętności, które mi przynosi. Zatroskane słowa Irene na widok słoika, który Ivan zostawił przy moim łóżku, jakby wręcz sugerował zwiększanie dawki – powinny być może wzbudzić moją czujność, ale ja nie mam nic przeciwko temu dziwnemu odrętwieniu. Po jakimś czasie jest to jedyne, czego pragnę.
Być może proszek