Vera. Anne Swärd
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Vera - Anne Swärd страница 15
Nowe życie w nowym miejscu, własny pokój z widokiem na błyszczącą wodę, jeden z najlepszych adresów w mieście, a mimo to czuję się jak sardynka w morzu oleju. Oddzielona od reszty rodziny. Ivan umieścił mnie w pokoju, który kiedyś należał do jego siostry. Powiedziano mi, że to po niej mała dostała imię. Vera. Jak prawda. Najlepiej, żeby w ogóle nie wymieniano jej imienia. „Ale nazywając małą imieniem siostry, Ivan zadbał o to, żeby imię znów było używane” – zdradza mi Irene pewnego wieczoru, kiedy trochę za dużo wypiła. Nawyk, który wydaje się jej jedyną słabą stroną. To, że Ivan umieścił mnie w pokoju siostry… Kiedy Irene mi to mówi, dając do zrozumienia, że jest w tym coś dziwnego, słyszę w jej głosie… zazdrość?
Czasem próbuję odnaleźć ślady tej, która tu kiedyś mieszkała. Ale niewiele znajduję. Spinka do włosów, zgięta tak, żeby mogła posłużyć za wytrych do otwarcia niewielkiego zamka kasetki czy pamiętnika. Zaśniedziały srebrny naszyjnik gdzieś w narożniku szafy, na którym czas zostawił ślad. Jakieś pomięte sreberka po niemieckiej tabliczce czekolady, Silberschokolade. Wisiorek z jej imieniem i wygrawerowanym na odwrocie: „Córeczka tatusia”, na łańcuszku, takim, jakie noszą dwunastoletnie dziewczynki. Rok później byłoby to już niemożliwe, nieprzyzwoite. Łańcuszek jest krótki, nie mogła go nosić młoda kobieta, a przekaz pewnie stracił swoją moc, kiedy stąd zniknęła. Jeśli nie wcześniej.
Co ja właściwie wiem o tej rodzinie? Poza tym, że opiekują się dziewczynką, kiedy ja próbuję przetrwać zimę, zapaść się, zapomnieć. Zniknąć w łagodnym mroku, do którego mogę dotrzeć jedynie dzięki kolejnym dawkom proszku. Nie ma innego miejsca, w którym pragnęłabym być. Zanurzam się w bezczynnym samotnym życiu, gdzie cała doba to stan między snem a jawą.
Nigdy czas nie płynął tak wolno, żadna zima nie wydawała się tak długa, nigdy nie widziałam tak dużo śniegu. I cały czas marzę o lecie… O domu nad brzegiem morza. O smaganym wiatrem azylu Ivana, z meblami okrytymi wilgotnymi prześcieradłami i nierówno bijącymi zegarami. Przypominam sobie okiennice uderzające o ściany domu i zapach nasycony morskim powietrzem, unoszący się w spartańsko umeblowanych pokojach. Suchy dźwięk, jaki wydawały węże, torując sobie drogę przez trawę, i terkot motoroweru, kiedy trzech młodych rybaków jechało nim łąką nad brzegiem morza, z pękiem ryb, których przyjęcia Ivan nie potrafił odmówić, mimo że były pokryte białym wapiennym kurzem i cuchnęły, jakby zbyt długo leżały na słońcu.
To było dziwne lato, mieszanina nieprzytomnego smutku i upojnej wolności. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłam się swobodnie poruszać – a jednocześnie nie miałam dokąd pójść. Czułam się jak mlecze na łące, kiedy ich wypełnione nasionami główki w końcu eksplodują białym puchem. Morze. Światło. Samotność. Niebo tak intensywnie cyjanowobłękitne, że aż bolesne. Sądziłam, że tak będzie wyglądało moje nowe życie, aż pewnego dnia Ivan zamknął na zimę dom i oszkloną werandę, schował klucz i zabrał mnie ze sobą do miasta.
Jak wkrótce miało się okazać, łatwiej było mi lubić jego letnią wersję niż tę zimową. Kiedy dołączyliśmy do jego licznej rodziny, nagle ten pierwszy Ivan zniknął, rozpłynął się w powietrzu jak puch dmuchawców na łące razem z tym dziwnym nierzeczywistym latem. Jakby nagle został wciśnięty w zdecydowanie zbyt ciasny garnitur i obsadzony w roli, która mu nie odpowiadała. Także do Vanny odnosił się inaczej. Był przeraźliwie zdystansowany, jakby istniała między nimi granica, której nie wolno mu przekroczyć, ale która jest na tyle nieoczywista, że należy ją cały czas wyraźnie zaznaczać.
„Dorastali razem, przyszli na świat w odstępie kilku tygodni” – zdradziła mi kiedyś Irene. Tyle że każde w swoim końcu wielkiego mieszkania. Vanna w pokoju służącej, zajmowanym od pokoleń przez kobiety z jej rodziny. Wszystkie pracowały dla Cederów: matka, matka matki i matka matki matki. A ponieważ matka Vanny była pod ręką, została mamką Ivana, w przerwach od pracy mogła przecież spokojnie karmić i jedno, i drugie dziecko.
Rodzina Cederów tworzy krąg i albo jest się jego częścią, albo nie. Teraz ja też do nich należę, chociaż nigdy nie stanę się jedną z nich. Mogę być jedynie obserwatorką, również własnego dziecka, dziewczynki, która teraz nosi ich nazwisko i którą Vanna najwyraźniej bardzo chętnie przyjęła pod swoje skrzydła.
Ivan nie przychodzi już do mojego pokoju, żeby dopilnować, aż wezmę lekarstwo. Najwyraźniej zlecił to Vannie. Pewnego wieczoru, kiedy jest zajęta swoimi codziennymi obowiązkami – stoi z podwiniętymi rękawami, szykuje mi kąpiel, podczas gdy ja siedzę przy oknie i patrzę, jak nad miastem zapada zmrok – prosi mnie nagle o to, co niemożliwe… Dziewczynka obudziła się z nocnego snu. Delikatne odległe kwilenie zamienia się szybko w nieustający płacz. Że też takie małe ciało może wydobyć z siebie tak silny dźwięk, zastanawiam się, kiedy mała nagle cichnie, ale jak się okazuje, tylko na chwilę, żeby nabrać powietrza w płuca, bo ledwie oddycham z ulgą, to znów zaczyna płakać. I wtedy właśnie Vanna pyta, czy mogłabym wziąć ją na ręce? Rzuca pytanie przez ramię, niby od niechcenia, a ja zamieram. Kiedy nic się nie dzieje, Vanna w końcu prostuje plecy i odwraca się do mnie. A ja nie jestem w stanie się ruszyć, nawet kiedy łagodnie wskazuje głową na drzwi, za którymi gdzieś w głębi leży dziewczynka i coraz głośniej płacze. W końcu Vanna wyciera ręce, zakręca wodę i wychodzi pospiesznie z pokoju, żeby ją uspokoić. Słyszę, jak po jakimś czasie się jej to udaje. Już mam nadzieję, że niebezpieczeństwo minęło, kiedy nagle staje w drzwiach z małą na ręku. To zdarzyło się wcześniej tylko raz. W końcu zrozumiała, że nie doczeka się, kiedy sama z siebie poproszę o przyniesienie mi dziecka, więc mi je przyniosła. Żeby mi je pokazać.
Teraz podchodzi do mnie niemal demonstracyjnie i próbuje przekazać mi małą, co sprawia, że sztywnieję jeszcze bardziej. Udaję, że nie rozumiem, czego ode mnie chce, i pochylam się nad robótką, którą chwyciłam w pośpiechu. Na myśl, że miałabym wziąć małą na ręce, robi mi się zimno.
Po tym incydencie Vanna od czasu do czasu przynosi mi małą, jakby chciała mnie wypróbować. Widzi, że coś jest nie tak, ale nie może nic powiedzieć, może jedynie mieć nadzieję, że z czasem spróbuję wziąć dziewczynkę na ręce albo przynajmniej na nią spojrzę. Ale we mnie nie ma żadnych uczuć macierzyńskich. Żadnych naturalnych odruchów, nawet nie drgnę – nie potrafię nawet udawać, żeby udobruchać Vannę.
Po tym, jak przez kilka wieczorów przychodziła z dzieckiem do mojego pokoju, nie doczekawszy się żadnej reakcji, Vanna rzuca mi teraz bezradne spojrzenie, podchodzi do umywalki, na której postawiła tacę z przygotowaną dawką proszku na sen. I wylewa wszystko: słyszę gulgotanie, a potem zapada cisza. Vanna stoi obok, spokojna i poważna. Obudź się, Sandrine, zanim będzie za późno.
Tej nocy w ogóle nie śpię. Następnej też nie, bo Vanna powtarza czynność: znów słyszę bulgotanie w umywalce. Zadaje sobie trud, żeby rozpuścić proszek w wodzie, może dlatego żeby dobitniej uzmysłowić mi, co robi. Powtarza to co wieczór, jakby rzeczywiście była przekonana, że to silne leki, które podaje mi Ivan, powodują stan odrętwienia i sprawiają, że nie żywię żadnych uczuć do swojego dziecka. Jakby wierzyła, że w ten sposób zdoła