Dobry omen. Терри Пратчетт

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dobry omen - Терри Пратчетт страница 22

Dobry omen - Терри Пратчетт

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Nie spodoba ci się – stwierdził Crowley z westchnieniem. – Jest w samochodzie od dwóch tygodni.

      Równe, rytmiczne dudnienie gitary basowej wypełniło pojazd. Mijali Heathrow.

      Azirafal zmarszczył brwi.

      – Co to jest? Nie poznaję!

      – To „Another One Bites the Dust” Czajkowskiego – odparł Crowley, przymykając oczy, gdy przejeżdżali przez Slough.

      Jadąc przez uśpione Chiltern, wysłuchali ponadto „We are the Champions” Williama Byrda oraz „I Want to Break Free” Beethovena, ale żaden utwór nie był tak dobry jak Fat Bottomed Girls” Vaughna Williamsa.

      Istnieje przekonanie, że najpiękniejsze melodie wygrywa Diabeł.

      Szczerze mówiąc, jest to prawda. Za to w niebie mają najlepszych choreografów.

      Na zachód od Oksfordu rozciągała się rozległa równina. W pobliskich sennych wioskach migotały światła, znacząc domostwa średnio zamożnych gospodarzy, którzy udawali się na zasłużony odpoczynek po pracowitym dniu spędzonym na redagowaniu materiałów, konsultacjach finansowych czy programowaniu komputerów.

      Na wzgórzu w ciemnościach błyszczało kilka zapomnianych robaczków świętojańskich.

      Jednym ze świetlików – najstraszniejszych symboli dwudziestego wieku – jest teodolit. Napotkany w polu zdaje się głosić, że „niebawem rozpoczniemy poszerzanie drogi, wokół której zbudujemy dwieście domków jednorodzinnych harmonizujących ze swoistym charakterem i krajobrazem okolicy. Makieta projektu koncepcyjnego do wglądu”.

      Nawet najbardziej skrupulatny geodeta nie robi pomiarów o północy, a jednak wyżej wspomniany przyrząd tkwił na trójnogu wbitym w torfowisko. Niewiele teodolitów ma zwieńczenia w postaci leszczynowego pręta. Jeszcze mniej teodolitów ma kryształowe wahadełko i celtyckie inskrypcje na stelażu.

      Lekki wietrzyk poruszał peleryną okrywającą smukłą postać manipulującą pokrętłami. Peleryna była ciężka, wodoszczelna i miała ciepłą podpinkę.

      Większość książek o czarach podaje, że czarownice pracują nago. Zapewne dlatego, że autorami tych dzieł są mężczyźni.

      Smukła postać należała do młodej kobiety znanej jako Anathema Device. Nie była pięknością. Osobno każda część jej twarzy była śliczna, ale całość przypominała obrazek sklecony na prędce z tego, co akurat było pod ręką. Chyba najlepiej pasowało do niej określenie „pociągająca”. Koneserzy i językoznawcy powiedzieliby zapewne „atrakcyjna babka”, ale ostatni człon trącił latami pięćdziesiątymi.

      Młode kobiety nie powinny odbywać samotnych spacerów w nocy, nawet w Oksfordzie. Jednak każdy potencjalny zboczeniec sparzyłby się, próbując napastować Anathemę Device. Była przecież czarownicą. Z tego wynikało, że kierowała się przezornością i rozsądkiem. Nie polegała zbytnio na zbawczej mocy zaklęć i amuletów, większą pewność siebie dawał jej trzydziestocentymetrowy bagnet za paskiem.

      Spojrzała w okular i zrobiła kolejną poprawkę.

      Mamrotała coś pod nosem.

      Geodeci często mamroczą. Mamroczą na przykład, że „zanim się zorientujecie, pobiegnie tędy obwodnica albo że to będzie trzy i pół metra z tolerancją dwóch angstremów”.

      Anathema mamrotała zupełnie co innego.

      „Ciemną nocą (w świetle księżyca na południowo-południowy wschód dalej na południowy zachód – zachodnio-południowy zachód) jest!”

      W świetle latarki przyjrzała się geodezyjnej mapie okolicy. Wyjęła plastikową linijkę i ołówek i narysowała długą kreskę przecinającą inną kreskę.

      Uśmiechnęła się. Nie dlatego, że było jej szczególnie wesoło, lecz dlatego, że udało się wykonać bardzo skomplikowany pomiar.

      Zdewastowany teodolit ułożyła w koszyku na kierownicy opartego o krzew czarnego zdezelowanego roweru. Sprawdziła, czy Księga jest na miejscu i ruszyła ścieżką, prowadząc rower.

      Rower był bardzo stary. Ramę wykonano prawdopodobnie z końcówek rur kanalizacyjnych rzymskich akweduktów, a całość zmontowana została zapewne dawno przed wynalezieniem przerzutki, ale wkrótce po wynalezieniu koła.

      Droga do wsi biegła z górki. Wiatr rozwiewał włosy Anathemy i nadymał pelerynę, a dwukołowy wehikuł przyspieszał ze zgrzytem. O tej porze nie było przynajmniej ruchu.

      Chłodzenie silnika w bentleyu sprawiało, że stawał się różowy, w przeciwieństwie do właściciela, który był bliski wrzenia.

      – Mówiłeś, że widziałeś tablice granicy miasta.

      – Ale jechaliśmy za szybko.

      – Tak czy owak, podobno już raz tu byłeś.

      – Jedenaście lat temu! – prychnął Crowley.

      Rzucił mapę na tylne siedzenie i włączył silnik.

      – Może zapytamy kogoś o drogę? – zaproponował Azirafal.

      – Pewnie. Pierwszego napotkanego na bezludziu przechodnia. W środku nocy. Świetny pomysł, nie ma co!

      Wrzucił bieg i wóz wskoczył na drogę. Po obu jej stronach rosły szpalerem buki.

      – Ten teren jest jakiś dziwny. Czujesz? – zapytał Azirafal.

      – Co?

      – Zwolnij na chwilę.

      Samochód posłusznie zwolnił.

      – Dziwne – mruknął anioł. – Czuję, jakby co chwila przepływały fale…

      Zacisnął ręce na skroniach.

      – Co znowu?

      Azirafal spojrzał mu w twarz.

      – Fala ciepła i miłości. Ktoś naprawdę kocha to miejsce.

      – Co takiego?

      – Zdaje mi się, że tu promieniuje miłością. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć. Zwłaszcza tobie.

      – Chodzi mi o coś na podobie…

      Przerwał mu pisk opon, krzyk i głuchy odgłos uderzenia. Samochód stanął.

      Azirafal mrugnął oczami, opuścił ręce z deski rozdzielczej i delikatnie otworzył drzwi.

      – Wpadłeś na kogoś.

      – Nie ja. To ten ktoś wpadł na mnie.

      Wysiedli.

Скачать книгу