Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 15

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak Kryminał pod psem

Скачать книгу

bez nerw!

      Postanowiłem wykopać dziurę.

      Polecam tę metodę jako odstresowującą. Jeśli najchętniej nawrzeszczelibyście na szefa idiotę, zrugali dziecko marudę, zamordowali małżonka półgłówka, lepiej w zamian wykopcie sobie dół. Od razu zrobi wam się lżej na duszy. Gwarantuję! A w dodatku unikniecie konsekwencji prawnych.

      Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Ryłem równo, a pryzmy piachu sypały się na boki, aż miło. Powarkiwałem sobie przy tym. Zawyłem też raz czy drugi. Właśnie wtedy, gdy dokopałem się wreszcie do wody, posłyszałem nad sobą wołanie.

      – Orionek, wracaj! – zawołała jakaś pani i założyła pasmo kasztanowych włosów za ucho.

      Między nią a mną znajdował się wspomniany Orionek.

      Mój pobratymiec.

      Był nieco większy ode mnie. W ogóle się go jednak nie wystraszyłem, bo od pierwszego rzutu okiem wyglądał na sympatycznego faceta. Jasnobrązowy od podwozia, ciemniejszy na grzbiecie. Usiadł na piasku i przyglądał mi się wielkimi, ciemnymi patrzałami. Uchole w kształcie trójkątów rozstawił szeroko na boki, aż załopotały na wietrze.

      – Jaki ładny piesek! – powiedziała jego pani (mając na myśli mnie), czym od razu zyskała sobie moją sympatię. – Damy mu ciastko, Orionku? – zapytała swojego pupila.

      Nie dość, że miła, to jeszcze mądra. Przyznam, że mało kto jest na tyle inteligentny, by przy pierwszym spotkaniu natychmiast zaserwować mi smakołyk.

      Natychmiast!

      Moja nowa znajoma ściągnęła plecaczek i wydobyła z niego coś, co pachniało jak marzenie.

      Ciasteczka!

      Domowej roboty, od razu poznałem. Dostałem hurtowo dwa – prosto do paszczy. Orionek również otrzymał przydział. Mlaskaliśmy obaj, a ogony same nam chodziły z zadowolenia. To nie były zwykłe wypieki, tylko kruche delicje o smaku wątróbki!

      Panie! Jakie to było dobre!

      Orionek łypał na mnie z nutką pobłażania w spojrzeniu. Jemu osobista kucharka pewnie codziennie na śniadanie podawała takie łyko-smaki, to mógł sobie grać niewzruszonego. A jak się ma, tak jak ja, takiego Solańskiego za właściciela, co to tylko kawą rozpuszczalną i powietrzem żyje, to się później wychodzi na kulinarnie nieobytego przed nowym kolegą.

      – Gdzie twój pan? – Mama Orionka się rozejrzała.

      Pokazałem nosem na taplającego się w odmętach Bałtyku Szymona i szturchnąłem Orionka zaczepnie. Zrobił przysiad i rozpoczęliśmy zabawę. Bardzo chciałem się popisać. Pogoniłem własny ogon pięć razy w prawo, tyleż samo w lewo. Ponieważ skurczybyk wciąż był ode mnie szybszy, dałem w końcu za wygraną. Przysiadłem na zadzie i zawyłem w gromadzące się na niebie chmury. Zauważyłem też, że nagle na plaży zrobiło się tłoczno. Pewnie to miało coś wspólnego ze złotą kulą słońca zmierzającą uparcie za linię horyzontu. Ludzina przyszła sobie pooglądać.

      Naród romantyków, myślałby kto.

      A potem przegrane wojny. Nieudane powstania. Polityczne fakapy.

      Nie zebraliśmy się jednak tutaj, by toczyć narodowościowe dysputy.

      – Czego wyjesz? – zagadnął mój pan, który nagle zmaterializował się przed mym nosem.

      Był mokry, dygotał z zimna i pokrył się gęsią skórką. A na gębie zrobił się wręcz purpurowy. Ciekawe, z jakiego powodu. Za nim stała Róża i nieudolnie próbowała zapiąć sobie stanik. Musiał się jej rozpiąć przez te morskie bałwany.

      Bo jakież by inne?

      Straciłem zainteresowanie amorkami. Orionek i jego pani, widząc, że nie jestem bezdomny, poszli w swoją stronę. Kiedy zaś Róża i Szymon próbowali wbić swoje mokre cielska w suche ciuchy, ja wywęszyłem trop! Bardzo podejrzany! Zerwałem się więc na równe łapy i cwałując po piachu, podążyłem ku wyjściu z plaży, tam dokąd mnie kluka niosła.

      – Gucio! – usłyszałem własne imię.

      Człowieki dobrze zapamiętały, że tak mi na chrzcie dano. Jednak to nie był powód, żeby nagradzać ich posłuszeństwem. Musicie wiedzieć, że ja zawsze robię tylko to, na co mam ochotę. Solański się czasem cieszy ze swojego niby-autorytetu, ale prawda jest taka, że spełniam jego widzimisię tylko wtedy, gdy pokrywa się ono z moim własnym.

      Tym razem nie zauważyłem zbieżności interesów, więc pognałem koło pływalni miejskiej i namierzyłem swój cel kierujący się promenadą w lewo. Cel był krępy, niewywrotny, obarczony bagażem lat. Odział się w długą indyjską spódnicę na gumce i coś, co wyglądało jak indiańskie ponczo. Na głowie zaś nosił słomkowy kapelusz z rondem prawie tak wielkim jak to imienia Jerzego Ziętka w Katowicach. Z pozoru kuracjuszka jak każda inna. Czułem jednak zalatujący od niej swąd tajemnicy. Jako pies mam tę przewagę nad człowiekami, że posiadam nos przez duże N, a nie jakąś tam niewrażliwą imitację: nie dość, że bezużyteczną, to jeszcze szpecącą gębę w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków. Nabrałem większych podejrzeń, gdy śledzona przeze mnie kobieta odwróciła się na chwilę. Otóż z jej szyi zwisała lornetka! No i powiedzcie mi, kto o czystym sumieniu spaceruje z lornetką?

      – Gucio! – Solański, mistrz dyplomacji, znów mnie zawołał.

      Jak tak dalej pójdzie, to gotów mi zepsuć szpiegowską akcję. Dla świętego spokoju zwolniłem więc i pozwoliłem się dogonić tej parze opłakanych detektywów. Podejrzana zatrzymała się przy budce z lodowymi świderkami i złożyła u sprzedawcy zamówienie. A ja w tym samym momencie zostałem zaatakowany!

      W szranki ze mną stanęło małe hałaśliwe gówienko, które, gdybym chciał, rozdeptałbym jedną łapą. Albo chapsnął na raz i jeszcze zdążył się oblizać. Toto było różowe i śmigało wokół, mechanicznie poszczekując. Zrazu podskoczyłem zdenerwowany, jednak po chwili się opanowałem. Warknąłem ostrzegawczo, a potem zbliżyłem się o krok. Gówienko pyskowało w najlepsze. Kątem oka zauważyłem, że Róża i Szymon gapią się na mnie i prychają ze śmiechu. Nie wiem, co ich tak rozweseliło. Czyżby przypuszczali, że nie dam rady stawić czoła takiemu mikrusowi? Żeby się nie zdziwili!

      Stanąłem pysk w pysk z małą srajdą.

      I szczeknąłem!

      Nie jakimś tam popiskującym głosikiem kastrata (którym wprawdzie byłem, ale po pierwsze, nie z własnej winy, a po drugie, to nie ma nic do rzeczy), tylko męskim, dobytym z trzewi basem.

      Solański zacharczał tym swoim gardłowym chichotem.

      Też coś.

      Gówienko nadawało dalej. Powąchałem je. Poczułem zapach plastiku.

      A więc to tak.

      Ładnie się tak nabijać z biednego kundelka ze schroniska? Przypuszczam, że nie sądzę.

      Piekło!

      To

Скачать книгу