Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 17
Nie zamierzałam jej wykonywać do końca życia. Chciałam iść na uniwersytet. Wprawdzie skończyłam studium kulturalno-oświatowe, ale w planach miałam jeszcze psychologię. Do tego potrzebne mi były pieniądze. Nie mogłabym ciągnąć całego etatu i jednocześnie się uczyć. Jednak teraz, gdy musiałam odrobić skradzioną forsę, perspektywa wyższego wykształcenia się oddaliła.
– Pani Alicjo! – zawołała Irenka. – Jajeczniczkę czy na miękko?
Tu przynajmniej sobie podjem. W domu byłabym skazana na papierową tackę frytek raz dziennie i czerstwy chleb z przeceny.
– Chcę kąpiele, nie inhalacje! – marudziła pani Zdzisia, której – moim zdaniem – ani jedno, ani drugie nie było w stanie wiele pomóc.
Ludzie lubią żyć złudzeniami. Myśli taka, że wymoczy tyłek w solankach, to jej od razu przejdą wszelkie choróbska. A dziesięcioleci zaniedbań nie da się tak łatwo wymazać.
Stałam w holu Krecika i razem z taką jedną tęgą, dziwnie uczesaną pielęgniarką, wciąż gadającą o swoim dziecku idącym do przedszkola, zbierałam zapisy na zabiegi. Pracownicy ZTHK, choć nie byli pacjentami sanatorium, mogli skorzystać z jego usług. Akurat teraz przydałyby im się kąpiele w maślance, ponieważ dosłownie wszyscy wyglądali jak członkowie szczepu Indian. Za każdym razem to samo. Biegli niemal prosto z pociągu na plażę, kładli się na piachu, zasypiali i budzili się z poparzeniami.
– Przecież posmarowałam się margaryną! – dziwiła się pani Zdzicha, której nos świecił jak czerwona boja na tafli skąpanego w słonecznych promieniach morza.
Pożałowała na krem Nivea i oto skutki.
– Pół tonu ciszej! – Zza lady recepcji wyszła tęga kobieta około trzydziestki i zabrzęczała złotymi bransoletkami. Niedługo będzie musiała skorzystać z sanatoryjnej rehabilitacji, bo od nadmiaru biżuterii z pewnością nabawiła się już skrzywienia kręgosłupa. – Mąż miał państwa przyjąć, ale nie przyjmie – oznajmiła.
No tak, to przecież sławetna pani doktorowa. A na imię miała właśnie Beata, jak w piosence. Beata Korzeń. Przypomniałam ją sobie z zeszłego roku. Teraz była jeszcze grubsza i miała na sobie znacznie więcej żelastwa.
– Jest teraz bardzo zajęty – kontynuowała, choć moi emeryci stracili nią zainteresowanie. – Pojechał na seminarium naukowe. Proszę się wpisać na listę. Zobaczymy, co da się zrobić. Ale na państwa miejscu wiele bym sobie nie obiecywała. Jest mnóstwo chętnych na nasze wspaniałe zabiegi.
Wyszłam na ulicę Żeromskiego. To był długi dzień. Marzyłam o odpoczynku. Zwłaszcza że już nazajutrz mieliśmy w planach pierwszą wycieczkę do NRD.
Nie zrozumcie mnie źle. Ahlbeck, Heringsdorf i Bansin to piękne miasteczka, wzorowe przykłady architektury typowej dla cesarskich kurortów. Jednak tym, co najbardziej interesowało za granicą mnie i wczasowiczów, były buty. Wspaniałe skórzane salamandry. Tańsze niż u nas i przede wszystkim dostępne w szerokiej gamie krojów i odcieni. Tego na półkach pedetów nie sposób znaleźć.
Następnego dnia zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy sporą grupą ulicami Świerczewskiego i Żymierskiego ku Wojska Polskiego i granicy. Zakupy na rozstawionym tam targowisku zostawiliśmy sobie na drogę powrotną. Kontrola paszportowa poszła sprawnie. Celnicy byli przyzwyczajeni do kursujących tam i z powrotem turystów. Nie robili problemów. Pieczątka do paszportu i witaj, Zachodzie.
– Patrz, Felek! – Zdzicha szturchnęła w żebra swojego męża, gdy wreszcie znaleźliśmy się w Ahlbecku. – Jak firanki! Ja pierniczę, zrób zdjęcie! Pokażemy Kasi, bo na słowo nam nie uwierzy!
Spojrzałam we wskazanym kierunku. Sklep mięsny rzeczywiście robił wrażenie. Zamiast gołych haków, do których widoku przywykliśmy, kiełbasy. Wisiały w witrynie w rządku, przywodząc na myśl różowawe żaluzje. Felek wyjął zenit i cyknął pamiątkową fotkę. Spacer po ahlbeckiej plaży. Molo. Podziwianie pensjonatów. A potem najważniejsze – nowe pantofle, które każdy od razu włożył na stopy. Ja wybrałam czerwone, zapinane na sprzączkę, z niewielkim obcasikiem. Pasowały idealnie, nawet nie musiałam dopychać czubków zmiętą gazetą.
Wróciliśmy do Świnoujścia. W Ahlbecku po naszej grupie zostały tylko kosze na śmieci pełne starych, znoszonych butów. W końcu zgodnie z przepisami celnymi liczba trzewików w narodzie musiała się zgadzać.
O tym, że mój zakup robi wrażenie, przekonałam się, gdy tylko przekroczyliśmy granicę. Właśnie wybierałam jabłka na straganie, gdy usłyszałam za sobą przeciągły gwizd.
– Ej, diewaczka!
Dziewuszką to ja już dawno nie byłam, ale komplement przyjęłam. Chłopak miał jakieś dwadzieścia lat. Skojarzył mi się z kalafiorem. To przez głowę o nieregularnym kształcie i porowatą cerę. Ubrany był w radziecki mundur. Uśmiechał się zawadiacko.
– Pójdziemy na tańce? – zagadnął po polsku. – Siedem dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna – zanucił.
– Z nieletnimi się nie umawiam.
Włożyłam jabłka do papierowej torebki i ruszyłam w stronę miasta.
– Ja dorosły. – Żołnierz gonił za mną. – Mienia zawut Borys. A tiebia?
Od odpowiedzi wybawił mnie kolejny gwizd.
– Borys! Idi sjuda! – „A chodźże tu!”, tyle po rosyjsku zrozumiałam. W końcu katowali mnie nim przez wszystkie lata szkolne. – Zakupy dla szefa miałeś zrobić!
Mój absztyfikant wycofał się niechętnie.
Przyjrzałam się nowym butom. Były piękne. I jak każde piękno mogły sprowadzić na mnie niebezpieczeństwo.
Świnoujście, teraz
Szymon Solański wpatrywał się w wyschnięte dno basenu. Zbiornik był niewielki, mógł pomieścić góra dwie osoby. Lecznicze wody, które na Elżbietę Wnuk zadziałały wręcz przeciwnie, spuszczono zaraz po tym, gdy technicy kryminalistyczni zabrali ich próbki do zbadania. Na niebieskich kafelkach widać było zacieki. Gdzieniegdzie wdarła się też zielonkawymi jęzorami pleśń.
Solański po raz kolejny rozejrzał się po pomieszczeniu. Mimo widocznych prób podwyższenia standardu było tu dość obskurnie. Ciemnawo i wilgotno. Zakratowane okno pod sufitem wychodziło na poziom chodnika. Beżowy tynk odłaził ze ścian. Puchate ręczniki leżały na metalowej szafce pomalowanej białą farbą olejną, jak w szpitalu. Podłogę pokrywały zszarzałe popękane płytki. W powietrzu unosił się niewywietrzalny zapach chloru i środków czystości.
Detektyw odtworzył w myślach prawdopodobny przebieg zdarzeń. Ofiara przyszła