Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 16
Musicie wiedzieć o mnie coś jeszcze. Ja zawsze wszystko widzę! Mimo że mam zaćmę. Jeśli nie w standardowy sposób, to przynajmniej trzecim okiem niezawodnej psiej intuicji.
Taką radosną czeredą doszliśmy do skrzyżowania z ulicą Energetyków. Ku mojej konsternacji śledzona wczłapała po schodach do Krecika.
My za nią.
Moi ludzie zatrzymali się w holu i odczytywali coś z korkowej tablicy ogłoszeń. Ja podążyłem za lorneciarą. Stanęła na rogu korytarza, od którego odchodziły drzwi do pokoi. Wychyliła się i przystawiła przyrząd optyczny do oczu. Ja również spojrzałem we wskazanym kierunku.
Na końcu kiszki stała jakaś postać. Rzeczywiście nie za dobrze ją było widać z tej odległości, więc się nie dziwiłem, że nieświadoma mej obecności towarzyszka wspomaga się specjalistycznym sprzętem.
Postanowiłem poinformować Solańskiego o potencjalnie podejrzanej sytuacji. Podszedłem do niego cichaczem i szturchnąłem go łapą w łydkę. Miałem nadzieję, że bezszelestnie podąży za mną i rozezna się w wydarzeniach. Może skuma, kto tu kogo podgląda i w jakim celu. Ponieważ jednak nie reagował, pacnąłem go raz jeszcze.
– Dlaczego mnie zaczepiasz? – zapytał głosem zbliżonym do brzmienia trąby jerychońskiej.
Z takim to tylko konie kraść. Całe stadniny.
– Zobacz, Róża! Gucio próbuje mi coś powiedzieć!
Gadał tak głośno, że oczywiście obejrzała się na nas moja podejrzana. Z wściekłości na tego upośledzonego Jamesa Bonda położyłem się na grzbiecie i wystawiłem w górę kopyta. Kwiatkowska pokazała coś Szymonowi w komórce i odciągnęła ode mnie jego uwagę. Kobieta też wróciła do podglądania.
Byłem więc zdany jedynie na siebie. Jak zwykle.
Na szczęście jestem tylko niepozornym psem, jakich wiele na polskich ulicach, więc nikt się mną specjalnie nie przejmuje. Przedyrdałem zatem ku postaci, by ją sobie obejrzeć z bliska.
Nic ciekawego, powiem szczerze.
Dziadek był zgarbiony, jednocześnie łysawy i siwawy. Złachany szlafrok w odcieniu zieleni, który narzucił na plecy, uwypuklał się tam, gdzie wyrósł mięsień piwny. Chłop gmerał w kieszeni. Wreszcie wydłubał z niej klucz, włożył go do zamka i wszedł do pokoju.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym kliknięciem. Kiedy zawróciłem, kobiety z lornetką już nie było. Razem z Solańskim i Różyczką udaliśmy się do naszej wieży.
Rozdział 3
SIEDEM DZIEWCZĄT Z ALBATROSA 3
Świnoujście, rok 1977, turnus pierwszy
Willa na Beniowskiego robiła wrażenie. Zwłaszcza na dziewczynie, która większość życia spędziła w dwupokojowej klitce pegeerowskiego bloku, a resztę wprawdzie w przedwojennej kamienicy, ale w pomieszczeniu o powierzchni skrytki na miotły.
Tu wszystko jawiło się niczym z lepszego świata. Przed domem stał żółty maluch. W salonie wisiały oprawione zdjęcia z wakacji w Jugosławii. Dostałam pokój z łazienką na piętrze. Od razu też zamknęłam się w toalecie i zabrałam do golenia nóg. Ten cholerny papier ścierny zostawiał czerwone zadrapania na łydkach i wcale aż tak dobrze nie usuwał owłosienia. Jednak nie mogłam wyjść na plażę z nóżkami jak sarenka.
Takie zgrabne?
Nie. Takie owłosione.
– Cierp, ciało, skoroś chciało – powtarzałam przez zaciśnięte zęby jedną z mantr mojej babci.
– Pani Alicju! – Głos Danuty Świerk, mojej gospodyni, dobiegł zza drzwi.
Babsztyl od pierwszego wejrzenia nie przypadł mi do gustu.
– O której przyjeżdżają wczasowicze? Pani Alicju?! – Załomotała.
Szarpnięcie klamki.
Dobrze, że przekręciłam klucz w zamku.
– No i po co się barykaduje? Pani Alicju! Proszę zakręcić wodę! Za darmo to jest w morzu!
Zwiększyłam strumień. Teraz makijaż. Starałam się zrobić równą kreskę na górnej powiece, jednym uchem łapiąc biadolenia pani Danuty. W kibelku była znakomita akustyka. Jeśli ktoś mówił w miarę głośno, słyszałam go niemal tak dobrze, jakby stał tuż obok. Obojętnie, w której części willi się znajdował.
– Cały dom na mojej głowie!
Jak się szybko przekonałam, miała dochodzącą sprzątaczkę, a sama zajmowała się głównie marudzeniem. No i polerowaniem sreber z wygrawerowanym rodowym nazwiskiem, które od tego czyszczenia niemal się starło – zostały tylko trzy niewyraźne litery: REG.
– Mąż na morzu. A ja sama przez długie miesiące.
Nie dziwiłam się chłopu.
– Muszę harować całe lato, żeby przez resztę roku mieć z czego żyć.
Jakby nie mogła się wziąć do innej roboty, gdy już goście wyjadą.
– Mam dość tych krnąbrnych turystów!
Dzięki którym łaziła obwieszona złotem i bursztynami. Zakręciłam wodę. Wsunęłam stopy w chodaki i wyszłam na dwór. Udało mi się uniknąć spotkania z panią Świerk, która zniknęła gdzieś w głębi domu. Przeszłam na równoległą do Beniowskiego ulicę Jana z Kolna. W willi u pani Irenki, gdzie zakład wynajmował pokoje dla wczasowiczów, mieściła się jadalnia. Schodzili się tutaj na wspólne posiłki wszyscy uczestnicy turnusu, także ci ulokowani w innych ośrodkach.
Zbliżała się pora śniadania. Po nocy spędzonej w pociągu urlopowicze będą pewnie wykończeni, choć to i tak nie powstrzyma ich przed jak najszybszym dotarciem na plażę.
Ze skrzypnięciem zawiasów otworzyłam furtkę i ścieżką, na którą wystawały gałęzie posadzonych gęsto rododendronów, doszłam do drewnianych drzwi. Poczułam zapach smażonej cebulki. Zaburczało mi w brzuchu. W środku przecisnęłam się między stołami nakrytymi ceratą w biało-czerwoną kratkę, na których już ustawiono talerze i kubki z wyblakłym od ciągłego używania emblematem Społem.
Pierwsi emeryci schodzili się do stołówki. Niedospani. Albo osłabieni łykiem czegoś mocniejszego. Można się było tego spodziewać.
– Komunikat specjalny! – Zaklaskałam, gdy wreszcie zajęto wszystkie miejsca przy stołach. – Nazywam się Alicja Osowska i będę państwa instruktorem kulturalno-oświatowym. Proszę o przygotowanie opłat
3
Fragment piosenki Janusza Laskowskiego