Pchła. Anna Potyra
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pchła - Anna Potyra страница 2
Marta słyszała, jak mama i Kasia krzątają się na dole, ale dziś nie mogła im pomóc. W tym roku ukradła święta. Choinka i Wigilia, i lepienie uszek – to wszystko zeszło na drugi plan.
Po raz kolejny wzięła do ręki bukiet, który dziś rano przywiozła z kwiaciarni, i podeszła do wiszącej na drzwiach szafy sukni ślubnej. Wymarzyła sobie biały ślub. Mały kościółek przykryty czapą skrzącego się w słońcu śniegu, dwa kare konie zaprzęgnięte w sanie z dzwoneczkami i chłodny błękit zimowego nieba. Wymyśliła to wszystko na długo, zanim poznała Łukasza, a kiedy wreszcie zaczęli planować ślub, przystąpiła do realizacji swoich dziewczęcych marzeń. Nie zastanawiała się nad aspektami praktycznymi. Wizja dwóch karych koni i białej sukni ślubnej na śniegu połyskującym tysiącami diamentów tkwiła w niej tak głęboko, że nawet nie brała pod uwagę innego scenariusza.
Teraz, u kresu przygotowań, pomyślała, że chyba lepiej było zostawić dziewczęce marzenia w spokoju. Mogłaby się nimi bawić do końca życia, beztrosko stąpając w lekkich pantofelkach po puchowym śniegu. A tak, jutro zabije je zderzenie z rzeczywistością. Wprawdzie padał śnieg, ale natychmiast po zetknięciu z ziemią zmieniał się w brudną breję. Niebo było szare, nawet powietrze zdawało się takie. Wczoraj w pośpiechu biegała po sklepach w poszukiwaniu butów, które się nie roztopią, zanim dojdzie do kościoła. Atłasowe pantofle, które kupiła ponad pół roku temu, założy dopiero na weselu. Na pewno będą świetnie wyglądać do ubłoconej koronkowej sukni, która na razie wisiała w bezpiecznym zaciszu jej panieńskiego pokoju.
Przyłożyła bukiet do kreacji ślubnej. Kwiaty nie były białe. Od rana wmawiała sobie, że nie jest źle, że może to kwestia światła. Ale oglądała tę cholerną wiązankę przynajmniej dziesięć razy i wiedziała, że nie może się dłużej oszukiwać. Róże były kremowe, a ciasno zwinięte w środku płatki miały jeszcze bardziej wyrazistą barwę. W efekcie na tle śnieżnobiałej koronki bukiet wyglądał jak żółta kula. Marta czuła, jak wzbiera w niej złość. Pogoda była do dupy, ale nic nie mogła na to poradzić. Do kościoła pójdzie w swoich nowych, praktycznych i brzydkich butach, a piękny koronkowy tren sukni będzie musiała trzymać w ręku, żeby po zrobieniu kilku kroków nie wyglądał jak szmata. Na bank zmarznie w szykownej etoli i według wszelkiego prawdopodobieństwa jej czerwony nos będzie jedynym barwnym akcentem we wszechobecnej burości. Z całej siły cisnęła bukietem o ziemię. Paskudny żółty florystyczny żart. Zbiegła po schodach, rzuciła jakieś zdawkowe wyjaśnienia domownikom, chwyciła torebkę i kluczyki i wybiegła z domu.
Już w samochodzie ponownie wybrała numer Łukasza. Chciała się upewnić, że odebrał tort weselny. Cukiernia była dziś czynna do piętnastej. Naprawdę nie potrzebowała więcej przykrych niespodzianek. Wciąż nie mogła się do niego dodzwonić. Często odkładał gdzieś wyciszony telefon i godzinami nie było z nim kontaktu. Starała się trzymać nerwy na wodzy. Pomyślała, że zadzwoni do cukierni i spyta, czy zamówienie zostało zrealizowane. W ostateczności sama podjedzie po tort, wracając z kwiaciarni. Zaparkowała w dużej kałuży przed blokiem na Powstańców Śląskich. Wokół znajdujących się na parterze pawilonów kłębiło się mnóstwo ludzi. Kilka osób dopiero kupowało choinki. Trochę ją zdziwił taki ruch raptem kilka godzin przez zapadnięciem zmroku i pojawieniem się na niebie pierwszej wigilijnej gwiazdy. Zresztą nie ma co się oszukiwać. Dziś i tak nikt jej nie zobaczy.
Pchnęła drzwi do kwiaciarni. Powieszony przy wejściu dzwoneczek wdzięcznie poinformował o jej przybyciu. W środku nie było nikogo oprócz florystki. Kiedy drzwi zamknęły się z cichym mlaśnięciem, odcinając lokal od ulicznego gwaru, Marta zapadła się w idealną ciszę. Wdychała intensywną woń kwiatów. Mimo że w niczym nie przypominała zapachu ukwieconego latem ogrodu, i tak było to przyjemne i świeże doznanie o tej martwej porze roku.
Wzrok Marty prześlizgiwał się po ustawionych w całym pomieszczeniu wazonach w poszukiwaniu najczystszej bieli. Poczuła wibrujący w kieszeni telefon. Wyjęła go i mechanicznym ruchem odblokowała wyświetlacz, nawet na niego nie zerkając. Uśmiechnęła się, bo właśnie wypatrzyła róże, które były tak białe jak jej suknia ślubna i jak śnieg, o którym zawsze marzyła, a który niestety nie był jej dany. Przeniosła spojrzenie na telefon. Była to wiadomość od jej narzeczonego. Otworzyła ją. Patrzyła na zdjęcie, nic nie rozumiejąc. Obraz przedstawiał leżącego na podłodze Łukasza. Jego oczy były zamknięte. Wyglądał, jakby spał. Dłonie miał ułożone na brzuchu, nogi złączone. To zdjęcie nie miało sensu. Taka była pierwsza myśl, która przebiegła Marcie przez głowę. Dopiero kiedy jej mózg zaczął rejestrować szczegóły, składać informacje i formułować wnioski, poczuła, że robi jej się duszno. Nie mogła złapać oddechu. Patrzyła na wielką czerwoną plamę rozlaną na błękitnej koszuli Łukasza. Patrzyła tak długo, aż zaczęła jej wirować przed oczami. Czerwona plama i ułożona na niej gałązka gęsto oblepiona pękającymi pąkami. Tylko jeden kwiat był w pełni rozwinięty. Była to drobna róża w najczystszym odcieniu bieli.
Adam Lorenz ściągnął rękawicę bokserską i odebrał telefon. Gdyby dzwoniła jego mama, siostra albo jeden z nielicznych znajomych, którzy się jeszcze przy nim utrzymali, na pewno pozwoliłby wybrzmieć całej melodii do końca. Pięć sygnałów. Potem przyszedłby jeszcze esemes informujący o tym, że ma nową wiadomość w poczcie głosowej.
To też by zignorował. Był tu po to, żeby wprowadzić się w trans. Zmuszał swoje ciało do ekstremalnego wysiłku, bo tylko wtedy jego umysł wchodził w miły i błogi stan odrętwienia. Kiedy paliły go mięśnie, płuca łapczywie dopominały się o większą dawkę tlenu, a serce tłukło tak mocno, że słyszał jego głośne rytmiczne uderzenia, jakby znajdowało się w czaszce, a nie w klatce piersiowej, Adam odczuwał ulgę. To było lepsze niż złe myśli. Rozmowy były ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę. Przywracały go do rzeczywistości, od której uciekał.
Tylko jedna osoba mogła się do niego zawsze dodzwonić, Paweł Lesicki – naczelnik stołecznego Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw.
– Cześć. Przed chwilą rozmawiałem z Zadrożnym.
Adam wytarł czoło ręcznikiem i ledwo zauważalnie skinął głową. Prokurator na pewno nie zadzwonił z życzeniami świątecznymi. Czekał na konkrety.
– W mieszkaniu na Elekcyjnej odkryto zwłoki mężczyzny. – Lesicki od razu przeszedł do rzeczy. To był jeden z powodów, dla których Adam odbierał jego telefony. – Prokuratura przekazuje nam śledztwo. Chcę, żebyś ty przejął tę sprawę. – To był drugi powód.
Jedyne, o co Adam spytał, to adres. Niczego innego nie potrzebował. Było kilka minut po trzeciej. Wszyscy normalni ludzie szykowali właśnie białe obrusy i sprawdzali, czy galareta na karpiu już stężała. Biura świeciły pustkami, powoli wyludniały się ulice. Wezwanie na miejsce zbrodni o tej porze byłoby przekleństwem dla każdego. Jednak obaj mężczyźni wiedzieli, że dla Adama to błogosławieństwo.
– Na miejsce już jadą technicy i patolog – dodał Lesicki.
– Na razie wystarczy. Nie lubię pracować w tłoku.
– Ze wstępnej relacji wynika, że sprawca odpierdolił tam jakąś szopkę, więc wysłałem jeszcze jedną osobę. Nie znasz. Miała zaczynać dopiero w styczniu, ale może przydać się w tym śledztwie. A skoro