Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 29
– Myślę tylko – odparł Gibson, starannie dobierając słowa – że jesteś synem archona i brak ci zwykłej u plebejusza ostrożności.
Wyrwał mi się krótki jak warknięcie śmiech, zimny i pozbawiony humoru.
– Ostrożność? Na wszystkich bogów piekła, Gibsonie, czy nie wykazałem dość ostrożności? Przez długie lata dreptałem ostrożnie wokół ojca i Crispina. Nie wspominając o Eusebii, Severnie i innych kantorach. Muszę coś zrobić… – Szalony uśmiech przemknął po mojej twarzy, gdy zrozumiałem co.
– Wcale mi się to nie podoba. – Scholiasta niemal się skrzywił na widok moich emocji.
W głowie zaczął mi się kształtować plan. Kawałki układanki wskakiwały kolejno na swoje miejsca.
– Nie lecę – wyrzekłem te słowa jak modlitwę, krótką, lecz potężną. – Nie lecę na Vesperad.
– Musisz.
– Nie! – Wskazałem Gibsona trzymanym w dłoni notesem. – Powiedziałeś, że mam wybór. – Z dzikim błyskiem w oku spojrzałem na skulonego na stopniach człowieka. – Mógłbyś napisać dla mnie list polecający do prymasa athenaeum na… powiedzmy, że na Teukros. – Gibson podniósł na mnie załzawione szare oczy, z dziwnym wyrazem zmęczenia i uporu zarazem. Zacisnął wargi i wstał, jęknąwszy z wysiłku. Zapomniawszy, że nie odpowiedział na moje pytanie, wyciągnąłem rękę, żeby mu pomóc. Nawet z plecami przygarbionymi ciężarem niezliczonych stuleci scholiasta był wyższy ode mnie, co stanowiło oczywisty dowód, że miał w sobie jakąś starożytną krew, starą jak imperia. Odzyskawszy nagle spokój, zapytałem: – Nie mógłbyś tego zrobić? Dla mnie?
Obaj wiedzieliśmy, co oznacza ta prośba. Był to akt zdrady, oznaczał zdradę lorda i zdradę długich wieków wiernej służby tu, w Meidui. Gibson znał mego ojca przez całe jego życie. Być może stali kiedyś na tym samym brzegu, a scholiasta pouczał młodego i niepewnego Alistaira, jak radzić sobie z trudami rządzenia. Ojciec miał zaledwie pięćdziesiątkę, kiedy pewien homunkulus – dar jednego z konkurentów z Mandari – zabił mego dziadka, co dało ojcu tytuł archona. Stary lord Timon zmarł w łożu, uduszony przez tę sztuczną istotę w chwili największego miłosnego uniesienia. Ojciec potrzebował większej części stulecia oraz bitwy o Linon, żeby lordowie Systemu Delos zapomnieli o tej wstydliwej sytuacji. Czasem się zastanawiałem, czy to Gibson doradził mu ten atak i czy wypuszczenie powietrza z zamku Orinów było jego pomysłem, jak również wytępienie całego ich rodu.
Chrapliwym, urywanym głosem Gibson odpowiedział:
– Tak, mogę.
Zarzuciłem ręce na szyję temu człowiekowi, który był mi droższy niż własny ojciec, starając się zapanować nad rozpierającą mnie radością.
– Dzięki! Dzięki, Gibsonie.
Żyjąc tak, jak żyłem, w świecie sług i panów oraz polityki, nie znałem prawdziwej przyjaźni. Mojej relacji z rodzicami w żadnym razie nie mogłem opisać jako pełnej miłości. Również relacja z Crispinem charakteryzowała się niesmakiem, jaki wobec niego czułem. Mój stosunek do innych członków dworu ojca – sir Felixa, sir Robana, Tor Almy, Tor Alcuina, przeoryszy Eusebii i całej reszty – był stosunkiem ucznia do nauczyciela albo pana do służącego. Nawet moje młodzieńcze uczucia do Kyry, których tak naprawdę nie rozumiałem i nie wiedziałem, co znaczą, przechodziły przez filtrującą membranę mojej życiowej pozycji. Tylko Gibson przebił się przez to wszystko. Był dla mnie, jak już powiedziałem, najbliższy ideału ojca.
I to właśnie stało się przekleństwem dla nas obu.
ROZDZIAŁ 11
ZA JAKĄ CENĘ
Myślę teraz, że stary hultaj chciał, żebym to zrobił, że podczas naszej krótkiej rozmowy na brzegu popychał mnie do tego, naprowadzał, żebym sam doszedł do moich przekonań. Zająłem się opracowywaniem planu ucieczki, mając bardzo mgliste pojęcie, jak coś takiego przeprowadzić. Ja, który nigdy w życiu nie byłem poza naszym planetarnym systemem, zacząłem obmyślać, jak wyczarterować albo porwać statek kosmiczny i wyprowadzić go gdzieś poza Kolegium Lorica na Vesperad. Rozważałem, czy nie przekupić żeglarzy na pokładzie statku, który na tę podróż wyczarterował ojciec, i wymknąć się na jakimś postoju podczas tej długiej drogi, a potem uciec w stronę normańskich terytoriów. Wiedziałem, że robi się takie rzeczy, ale logistyka tego przedsięwzięcia była zupełnie obca mojemu ograniczonemu doświadczeniu.
Zorientowałem się, że mam dwa podstawowe problemy: jak wydostać się poza obręb naszego świata i jak za to zapłacić. Paradoksalnie ten drugi problem był znacznie mniejszy od pierwszego. Byłem w końcu synem lorda i miałem dostęp do wielu źródeł bogactwa, o których plebejusze nie mogli nawet marzyć. Wyobrażacie sobie być może skrzynie pełne drogich kamieni i złotych diademów. Choć złoto zachowuje znaczną wartość ze względu na rzadkość występowania i niezliczone praktyczne zastosowania, to jest jednak względnie zwyczajną rzeczą, a imperialne monety – złote hurasamy, srebrne kaspumy i inne – krążą zwykle na najniższych poziomach cywilizacji. Szlachetne kamienie, które w wielu wypadkach znaczą tylko trochę więcej od węgla, nie zachowały wartości w elitarnych kręgach Imperium. Szlifowane diamenty, szafiry czy rubiny można było pozyskać stosunkowo łatwo, jeśli posiadało się alchemik.
Natomiast fortuny kasty palatynów powstały dzięki dostępowi do wielkich chemicznych bogactw Imperium. Złoto jest jednym z wartościowych towarów handlowych. Uran jest kolejnym, do tego znacznie droższym, choćby ze względu na to, że wymaga licencji na legalne wydobycie wystawionej bezpośrednio przez Biuro Imperialne. I tak, choć hurasam dostępny jest każdemu, to już imperialna marka – nominalny i standardowy środek płatniczy w Imperium – jest czymś, do czego dostęp mają tylko ci, których rola wynosi ponad brud najniższych warstw społecznych.
Marki są warte znacznie więcej w porównaniu z monetami i są znacznie łatwiejsze w transporcie niż ładunek złota, bo stanowią jedynie sumę danych zapisanych na koncie. Cały dowcip polegał na tym, by je przerzucić niezauważenie. Ojcowscy logotheci i sekretarze jego licznych ministerstw – nie wspominając już o rodowym skarbcu – mieli dość roboty, lecz zawsze istniało ryzyko, że jakiś nadgorliwy urzędnik przyjrzy się zbyt uważnie moim różnym kontom na specjalne wydatki. A zachodziła też obawa – niewielka co prawda – że ojciec szczególnie bacznie mnie obserwuje.
Trzy miesiące.
Jakże mało to czasu, nawet biorąc pod uwagę, że delijskie miesiące trwają nieco dłużej niż standardowe, podobnie jak delijskie dni. Również dla palatyna – być może zwłaszcza dla palatyna – dni mijają prędko. Musiałem działać bardzo szybko i wkroczyć na drogę, co do której mój ojciec, jak dobrze o tym wiedziałem, nigdy nie miał zastrzeżeń.
Działalność charytatywna.
– Czego lordowska mość chce? – Fakcjonariuszka Gildii wyglądała tak, jakbym ją uderzył, a jej mętne oczy, głęboko osadzone w przedwcześnie postarzałej twarzy, otworzyły się