Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 25
Zapomnij o pobiciu. Spojrzałem w dół na swoją rękę wciąż unieruchomioną przez korekcyjny aparat. Jakby to było takie łatwe. Unosząc brwi, powiedziałem:
– Póki co, mam z tym pewne trudności.
– Cicho bądź. – Ojciec pochylił się tak gwałtownie, że aż podskoczyłem, a przez moje ciało przebiegł spazm bólu. – Ludzie kochają te igrzyska. Kolosso. Teraz publicznie nimi wzgardziłeś. Transmitowały to Wiadomości Meidui, wiedziałeś o tym? Nadali to pięć godzin przedtem, nim ja i Tor Alcuin zdołaliśmy je ocenzurować. – Jego zimne oczy zwęziły się w cienkie szparki. Po chwili wstał z fotela i podszedł do okna.
Traktował mnie jak dziecko i być może na to zasłużyłem. Wszystko, co mówił, miało sens, a ja powinienem był to dostrzec i pewnie bym dostrzegł, gdyby nie ból w ręce. Mówienie wciąż wydawało się nieostrożnością, więc milczałem, obserwując, jak ojciec lustruje wzrokiem swoją domenę.
– Chleba i igrzysk, chłopcze.
– Słucham? – Rozpoznałem ten stary cytat. Pochodził od Juwenala, człowieka nieżyjącego od tak dawna, iż sądziłem, że tylko scholiaści mogą pamiętać jego i jemu podobnych. A przecież sam przed kilkoma minutami przemówiłem po łacinie do człowieka mego ojca, a ojciec rozumiał się z nim całkiem dobrze.
– Imperialne prawo zabrania klasie przywiązanych do planety wieśniaków obsługiwania czegokolwiek, co jest bardziej skomplikowane od gruntojazdu, z wyjątkiem tego, co jest potrzebne do pracy wyróżnionym gildiom. Mają grzebać w ziemi, zajmować się bydłem i spalinowymi maszynami. A wiesz dlaczego?
– Bo mogliby się zbuntować?
– Bo mogliby zacząć myśleć, że mają do tego prawo.
– Słucham? – powtórzyłem, czując swego rodzaju urazę, jak cios wymierzony we wspólne poczucie przyzwoitości, choć nie wiedziałem, że mogę poczuć coś takiego.
Ojciec się nie odwrócił i najwyraźniej nie przejął szokiem czy obrazą w moim głosie.
– Popatrz na Eudoran, na Normańskie Posiadłości, na Extrasolarian. Wiesz, co mają ze sobą wspólnego? – Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ojciec klepnął dłonią ramę wielkiego okrągłego okna. – Nie mają przywódców. Porządku. Imperium jest porządkiem. My też. – Odwrócił się i przyłożył upierścienioną dłoń do swej szczupłej piersi. – To samo jest z książętami z Jadd, z Lothriadczykami. Porządek. Bez niego cywilizacja na galaktyczną skalę jest niemożliwa. Zawali się.
– Eudoranie radzą sobie całkiem nieźle! – zaoponowałem, myśląc o karawanach tych nomadów mających dobrze rozwiniętą sieć stacji położonych na asteroidach w całym zamieszkanym przez ludzkość kosmosie. – No i Wolni Posiadacze.
– Błagam – skrzywił się lord Alistair. – Ci zwyrodnialcy z chowu wsobnego nie potrafią utrzymać porządku nawet na jednej planecie, nie wspominając już o tysiącu. – Niecierpliwym machnięciem dłoni wyeliminował z naszej rozmowy miliardy ludzkich istnień, jakby odganiał natrętną muchę. – Czy wiesz, że niektóre ze światów w tych Wolnych Posiadłościach są podzielone na państwa? Państwa narodowe, jak te sprzed Exodusu? Niektóre z tych małych kolonii nie potrafią nawet budować statków kosmicznych! Walczą między sobą tak samo, jak walczą ze wszystkimi innymi.
Wzruszyłem ramionami.
– A my nie walczymy?
– Reguły poine mają swoich wielbicieli w Imperium, zapewniam cię. Jednak Zakon reguluje podejmowanie przez nas takich działań i ogranicza obustronne szkody do minimum.
– Masz na myśli to, że grożą dysydenckim lordom bronią biologiczną. Co to ma wspólnego z igrzyskami w cyrku?
Archon Prefektury Meidui butnie wysunął szczękę.
– Nie jesteśmy tacy jak tamte narody, synu. Nie ma tu kongresu ani odrębnych społeczeństw. Kiedy wydaję jakiś dekret, to ja go wydaję. Osobiście. Żadnych przedstawicieli, żadnych wyjść awaryjnych. Stary system demokratyczny i parlamentarny pozwalał tylko ukrywać się tchórzom. Nasza władza opiera się nie na zgodzie ludzi, ale na ich wierze w nas.
– Wiem o tym wszystkim – powiedziałem i przesunąłem się na krawędź fotela. Nozdrza mi drgały. Nie wybaczyłem mu, że porzucił mnie, gdy byłem ranny. W końcu był moim ojcem, na święte imię Ziemi. Moim ojcem. A ja dostałem od niego reprymendę, bo zostałem brutalnie pobity. Miał jednak rację. Nie byłem tylko chłopcem. Byłem jego synem i na mnie spoczywała odpowiedzialność za dobre imię naszego rodu. W tej odpowiedzialności zawierała się władza, a także obowiązek. Chociażby z tego względu lord był lepszy od parlamentu. Dla lorda nie było żadnych usprawiedliwień. Gdyby nadużył władzy, jak według mnie mógłby uczynić Crispin, nie rządziłby długo. Gdyby był tak zimny w sprawowaniu władzy jak mój ojciec, nie rządziłoby mu się łatwo.
– Nie, nie wiesz – warknął lord, zawijając za ucho niesforny lok. – Musimy sobie jakoś radzić z chamami. Musimy pokazywać, że jesteśmy ludźmi, a nie jakąś abstrakcyjną polityczną ideą. To potrafią zrozumieć. Dlatego posłałem ciebie i Crispina na Kolosso, kiedy sam prowadziłem rozmowy z Elmirą. Dla ludu Meidui jestem patriarchą, a wy obaj zostaliście oddelegowani, żeby reprezentować mnie i mój ród. Osobiście. Crispin odegrał swoją rolę wspaniale. Ludzie go uwielbiają, bo widzą w nim część swego świata. Walczył w ich Kolosso, podczas gdy ty… odwróciłeś się do nich plecami. – Mówiąc to, ojciec wyjął z rękawa małą kryształową tabliczkę. Miała może cztery cale długości i półtora cala szerokości. Obracał ją w palcach jak ślepiec próbujący zrozumieć, co trzyma w dłoni, jakby ważył w ręce złoty hurasam, aby się przekonać, czy nie jest fałszywy. – Byłoby już dostatecznie źle, gdybyś po prostu wyszedł, ale ty na domiar złego dałeś się pobić. Nasza władza się umacnia, kiedy nasz lud rozumie, że jesteśmy ponad nim. A ty zaszkodziłeś takiemu rozumieniu.
– Krwawiąc? – Nie potrafiłem ukryć niedowierzania w swoim głosie.
– Tak. – Ojciec rzucił tabliczkę na biurko.
Wyraźnie dostrzegłem na wierzchu jego pieczęć, czerwonego diabła na ciemnym polu wygrawerowanego w błękitnawym krysztale.
– Myślałem, że mamy pokazywać, że jesteśmy ludźmi, nie duchami.
– Musimy pokazywać, że nie jesteśmy abstrakcją – poprawił mnie – i że stanowimy namacalną siłę. Nie, że jesteśmy ludzcy.
W starożytnym Egipcie od faraonów oczekiwano, że będą zachowywali się jak bogowie: spokojni i bezstronni, ponad gorączką i zamieszaniem śmiertelnego życia. Kiedy faraon nie sprostał tym oczekiwaniom, ujawniał poddanym własną śmiertelność, a wtedy narażał się na odwet ze strony tych, którzy zawierzyli i służyli jego boskości. Nie różniliśmy się tak bardzo od tamtych władców. Żaden lord się nie różnił. Jednak z naszymi genetycznymi ulepszeniami i przedłużonym