Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 23
Kiedy tak mówił, pole mego widzenia zaczęło mrocznieć, poczynając od brzegów, a ja zdołałem tylko wykrztusić:
– To nie jest żadne usprawiedliwienie.
Scholiasta poklepał mnie po ramieniu.
– I na tym polega różnica między wami.
Jeśli nawet miałem jakąś odpowiedź, to nigdy nie padła. Ciemność z obrzeży mego widzenia wtargnęła do środka i opadła jak piasek.
W snach byłem sam i przechodziłem wąskim, sklepionym łukowo przejściem prowadzącym z nekropoli do mauzoleum, w którym spoczywały prochy mojej rodziny. Ileż to razy przechodziłem tamtędy we śnie, ale komu z nas zdarzyło się stanąć tam naprawdę, chociaż raz? Było to na pogrzebie matki mego ojca, lady Fuksji, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Znałem ją dobrze, a jej ciało było pierwszym martwym ciałem, jakie dane mi było zobaczyć. Moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. Ten odór oraz wspomnienie nigdy mnie nie opuściły. Prześladowały mnie i za każdym razem, kiedy ponownie widziałem śmierć, wracało wspomnienie słodkawego zapachu mirry, dymu kadzidlanych świec oraz brzękliwego zaśpiewu kantorów i starej Eusebii, która prowadziła kondukt w dół rozbrzmiewających echem schodów do naszej nekropoli. Dla mego młodego umysłu mniej liczyło się to, że umarła moja babka, a bardziej to, że nawiedziła nas śmierć, a potem każda kolejna śmierć przywoływała w mojej pamięci tę procesję i te schody wiodące do podziemnego świata.
W moim śnie ojciec szedł pierwszy za przeoryszą, niosąc prochy babki, podczas gdy my, jej rodzina, szliśmy za nim z kanopskimi urnami. Ja niosłem jej oczy zawieszone w jakimś błękitnym płynie; matka niosła jej serce, a mój stryj Lucian, nieżyjący już od siedmiu lat, odkąd zginął w katastrofie latacza, niósł mózg. Całun w kolorze ciemniejszym od czerni zasłaniał posąg mojej babki wzniesiony na skalnym podłożu między stalaktytami. Słyszałem wodę kapiącą z kamiennego sklepienia i tworzącą na ziemi sadzawki niezmącone jak lustra. W moim śnie, kiedy zdarłem ten całun, ujrzałem pod nim posąg ojca, a nie babki. I posąg żył, patrząc na mnie oczami jak umierające gwiazdy. I upuściłem urnę, którą niosłem, a ona rozprysła się na dnie jaskini.
Jego kamienne ręce złapały mnie i uniosły nad wapienne podłoże. Jaskinia zaczęła rozpływać się wokół nas, zmieniając się w dym i ciemność, aż w końcu pozostały tylko czerwone oczy mego ojca. Oddaliłem się od nich i gwałtownie rzucony wstecz przeleciałem przez jakiś niewidzialny portal okolony przez trzydzieści jeden masek Marlowe’ów, białych i coraz bardziej blednących w tym nieskończonym mroku. Poczułem się tak, jakbym płynął przez przytłaczające mnie głębiny, zimne i ponure, nie mając pojęcia o kierunku. Dławiący strach pochwycił mnie w swoje szpony, a ja nagle odniosłem wrażenie, że zaczynam się budzić, że jestem cały i wyleczony. Gibson wciąż tam był, stał prosty i wysoki, jakim go nigdy nie pamiętałem. Jego przygarbiony kręgosłup się wyprostował, włosy miał schludnie uczesane, a oczy przenikliwe jak ostrze skalpela.
Na wszystko to nie zwróciłem większej uwagi, bo moje spojrzenie przyciągnął widok rozciętego nozdrza mego mentora, piętnującego go jako przestępcę. Czasem wydaje mi się, że pamięć mnie zawiodła, że pogubiłem się w otchłani długich stuleci, które upłynęły od czasów, gdy byłem dzieckiem. Czasem zastanawiam się, czy moje późniejsze wspomnienia nie cofnęły się i nie zawładnęły tym koszmarem mego dzieciństwa. A jednak gdyby nawet ponownie zagrożono mi ścięciem, to mógłbym przysiąc, że tak było: że ujrzałem okaleczenie Gibsona, zanim okaleczono go naprawdę.
Byłem stary i ponownie młody, nim zrozumiałem.
ROZDZIAŁ 9
CHLEBA I IGRZYSK
Tydzień upłynął, nim zdjęto opatrunek korekcyjny z moich żeber, a choć moja ręka wciąż tkwiła w pułapce swego opatrunku, musiałem posłuchać rozkazu, zwlokłem więc z łóżka moje udręczone ego. Buty okazały się zbyt trudnym wyzwaniem, bo dysponowałem tylko jedną sprawną ręką, a że nie chciałem przywoływać służącej, żeby mi je włożyła, to poszedłem bez nich. Wskoczyłem do windy-tramwaju i zjechałem na parter Wielkiego Stołpu. Już dość się ze mną cackano, a poza tym chciałem, żeby ojciec zobaczył mnie w takim stanie. Przesiadałem się kolejno do kilku podziemnych tramwajów, potem wyjechałem na powierzchnię, do biur prefektury na kapitolu, trójkątnego budynku tuż obok zamkowego barbakanu zwieńczonego centralną kopułą i trzema kwadratowymi wieżami przypominającymi dzwonnice dawnych katedr. Na boso, przyciągając spojrzenia i wywołując szepty przechodzących logothetów i ministrów, przekroczyłem wielką pieczęć Marlowe’ów na posadzce pod rotundą i wszedłem do jednej z trzech narożnych wież.
Biuro ojca mieściło się w pinaklu i prowadziły do niego okrągłe metalowe drzwi pilnowane przez sir Robana Milosha i całą dekadę uzbrojonych w lance hoplitów, pozbawionych twarzy mężczyzn i kobiet w ceramicznych, lśniących, czarnych zbrojach i czerwonych pelerynach. Rycerz-liktor uśmiechnął się szeroko.
– Młody pan! Dobrze widzieć panicza na własnych nogach. – Postąpił krok w moją stronę. – Przyszedł panicz, żeby zobaczyć się z ojcem?
Kiwnąłem głową, otępiały i wyczerpany, świadom ciężaru korekcyjnego aparatu zaciśniętego i przewleczonego przez moje ciało. Ukryłem tę konstrukcję za plecami, ledwo panując nad bolesnym grymasem, gdy egzoszkielet uderzył mnie w plecy.
– Rozumiem, że wypada ci podziękować za uratowanie życia, sir.
Roban zbył te słowa niezgrabnym gestem dłoni.
– Wykonałem swoje zadanie, sire.
Położyłem zdrową dłoń na okutym w zbroję ramieniu Robana, trochę po to, żeby mu podziękować, a trochę żeby się oprzeć, i wychrypiałem:
– Wszystko jedno, tak czy inaczej uratowałeś mi życie. – Skinąłem głową. – Dziękuję ci.
– Ojciec na ciebie czeka, mój panie – powiedział tylko w odpowiedzi Roban, pewnie nie bardzo wiedząc, jak przyjąć takie podziękowania od jednego z jego palatyńskich panów. Albo też raził go widok korekcyjnego aparatu na mojej ręce. Sam był patrycjuszem, dobrze urodzonym, może nawet wysoko urodzonym. Jego genetyczne ulepszenia były jednak dość liche, późno zastosowane po jego przyjęciu do stanu rycerskiego. Był mutantem, jak wielu z jego kasty. – Jest w środku.
Zdjąłem rękę z jego ramienia i westchnąłem.
– No dobrze. – Wyprostowałem plecy. – Morituri te salutamus, co? – Powiodłem spojrzeniem po dekadzie uzbrojonych hoplitów trzymających w pogotowiu skrzące energetyczne lance. My, którzy mamy umrzeć, pozdrawiamy cię.
– Sire?
– To łacina, Robanie – powiedziałem, kuśtykając naprzód i szorując o mozaikową