Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 20

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

Uderzyłem go, ale ze złamaną ręką byłem zbyt nieporadny i powolny. Potrafiłem wiele rzeczy, ale walka lewą ręką do nich nie należała. Coś rąbnęło mnie w plecy – pałka lub kij – na chwilę pozbawiając oddechu. Potknąłem się i upadłem, a wtedy czyjś but kopnął mnie mocno w żebra. Resztka powietrza uciekła mi z płuc. Łapiąc oddech, próbowałem wstać. But kopnął mnie w zdrowy nadgarstek, nie tak mocno, żeby go złamać, ale wystarczająco, żeby wytrącić mi nóż. Na moment straciłem przytomność. Musieli kopnąć mnie w głowę. Coś znowu spadło na moje plecy, ale dotarło to do mnie jak odległy strzał armatni. Miałem wrażenie, że mój duch próbuje wstać, podczas gdy ciało osuwa się w niebyt i w ciemność. Powróciła mi mętna świadomość i dosłyszałem, jak jeden z głosów syknął:

      – To cię powinno nauczyć, żebyś tu nie łaził, jakbyś był naszym właścicielem!

      – Zabierz mu pierścienie, Zeb!

      – Ma też terminal, zwijamy go!

      Ręce ściągnęły mi sygnet z lewego kciuka i zaczęły się szamotać z magnetycznym zapięciem terminala. Potem usłyszałem:

      – Chłopaki, mamy przesrane. Patrzcie. – Uśmiechnąłem się w duchu, bo moja twarz wciąż była wciśnięta w chodnik. Wiedziałem, że pokazuje tamtym mój pierścień. – To pieprzony Marlowe. Mamy przesrane.

      Znów spróbowałem się uśmiechnąć, ale moje wargi nie zareagowały. Pierścień palatyna jest wszystkim. Zawiera w sobie jego tożsamość, jego genetyczną historię, jego tytuły, prawa do osobistego majątku. Gdyby go zabrali i próbowali użyć gdziekolwiek na Delos, ludzie mego ojca lub matki by ich znaleźli.

      Głupcy.

      Nie widziałem już nic poza ciemnością, miałem absolutną pewność, że nie żyję. Rządzić będzie Crispin. Teraz to bez znaczenia. Niech bierze sobie tron, swoje miejsce w Imperium. Niech ojciec potem żałuje swego wyboru. Było mi już wszystko jedno.

      Niektórzy scholiaści uczą, że każde doświadczenie jest jedynie sumą jego części. Że nasze życie można sprowadzić do zestawu równań, że można je rozłożyć na czynniki, zważone, zrównoważone i zrozumiane. Wierzą, że wszechświat jest tylko jednym z obiektów, my zaś jesteśmy obiektami wśród innych obiektów. Że nawet nasze emocje są jedynie elektrochemicznymi procesami zachodzącymi w naszych mózgach, akcesoriami będącymi pod presją Krwawej Ewolucji. Dlatego scholiaści usiłują osiągnąć stan apatheia, wolność od emocji. To ich wielka wada. Ludzkie istoty nie zamieszkują świata wypełnionego przedmiotami, a nasza świadomość nie ewoluuje po to, by przebywać w takim miejscu.

      Żyjemy w opowieściach i w tych opowieściach pozostajemy pod działaniem zjawisk, które nie podlegają mechanizmom czasu i przestrzeni. Strach i miłość, śmierć i gniew, a także mądrość są w takim samym stopniu częściami naszego wszechświata jak światło i grawitacja. Starożytni nazywali je bogami, ponieważ jesteśmy ich stworzeniami, ukształtowanymi przez wiejący od nich wiatr. Przesiej piaski wszystkich światów i pył przestrzeni między nimi, a nie znajdziesz tam ani jednego atomu strachu, nawet grama miłości czy odrobiny nienawiści. A jednak tam są, niewidzialne i niepewne jak najmniejsze kwanty, rządzące się prawami będącymi poza naszą kontrolą.

      A jaka jest nasza odpowiedź na ten chaos?

      Budujemy imperium większe niż jakiekolwiek inne w znanym nam wszechświecie. Zarządzamy tym uniwersum, kształtując jego zewnętrzną naturę w zgodzie z wewnętrznym prawem. Nazywamy naszego imperatora bogiem, żeby dbał o nasze bezpieczeństwo i kontrolował chaos natury. Cywilizacja jest rodzajem modlitwy: żebyśmy dzięki właściwym działaniom sprowadzili pokój i równowagę, które są pragnieniem każdego zacnego serca. Ale natura jest oporna, bo nawet w środku takiego miasta jak Meidua, w tak cywilizowanym świecie jak Delos, młody człowiek może po prostu skręcić w złą stronę i zostać napadnięty przez bandę zbójców. Żadna modlitwa nie jest doskonała, ani żadne miasto.

      Nagle zrobiło się bardzo, bardzo zimno.

      ROZDZIAŁ 8

      GIBSON

      Gdybym umarł w tamtej uliczce ponad tysiąc lat temu, wszystko wyglądałoby inaczej. Nadal świeciłoby słońce na niebie nad Gododdinem. Cielcinowie nie zostaliby zmuszeni do życia jako nasi więźniowie, w naszych alienażach. Ale wówczas wciąż trwałaby Krucjata. Wiem, co o mnie mówią, jak nazywają mnie w historycznych książkach. Pożeracz Słońc. Półnieśmiertelny. Demoniczny, królobójczy, ludobójczy. Wszystko to słyszałem. I tak jak powiedziałem, nigdy nie pozostajemy jednym. Jak w zagadce sfinksa zadanej biednemu, skazanemu na nieuchronność swego przeznaczenia Edypowi: zmieniamy się.

      Jeśli jesteście ciekawi, kiedy przeszedłem swój chrzest, to powróćcie do tamtej chwili, kiedy leżałem umierający na odludnej ulicy w Meidui, ze złamaną ręką, połamanymi żebrami i pękniętą czaszką, z nadwerężonym kręgosłupem. Powróćcie do chwili, kiedy ja zostałem powalony, a Crispin wyniesiony do chwały jako bożyszcze tłumu. Później oglądałem holografy z tego wydarzenia, gdy dochodziłem do zdrowia w moich apartamentach w Diablej Siedzibie, i widziałem, jak na arenie koloseum obsypywano Crispina kwiatami, jak ludzie śmiali się i wiwatowali na cześć walecznego syna archona w jego głupiej pelerynce.

* * *

      Obudziłem się i ujrzałem malowane gwiazdozbiory. Hebanowe deski zatopione w gipsie, nazwy gwiazd na mosiężnych inkrustacjach. Sadal Suud, Helvetios, gwiazdozbiór Arma, nasza tarcza. A tuż pod nimi Astranavis, statek kosmiczny. Mój pokój z łukowym sklepieniem, ozdobiony w hołdzie dla nieba nad Delos. Mój pokój. To nieprawda. Ja przecież nie żyłem. Jakże mógłbym być w moim pokoju? Starałem się poruszyć, ale nie mogłem. Każdy ruch powodował tylko tępy ból w kościach. Mogłem jednak ruszać głową, więc rozejrzałem się wokół. Przygarbiona postać w zielonym stroju siedziała przy moim łóżku, z pochyloną głową, jakby pogrążona w modlitwie. Albo we śnie. Za nią widniały znajome półki z książkami, stacja do gier, płyta holograficzna oraz obraz rozbitych statków kosmicznych malowany białą farbą na czarnym płótnie. Oryginalne dzieło Rudasa.

      – Gibsonie – spróbowałem powiedzieć, ale przez moje suche gardło przedarł się tylko jęk. Otworzyłem szeroko oczy, gdy zobaczyłem urządzenie przymocowane do mojej ręki. Przypominało to rękawicę lub szkielet, luźny zestaw metalowych płytek, jak płatki orchidei albo jak jakieś średniowieczne narzędzie tortur. – Gibsonie… – Tym razem wydobyłem z siebie dziecinny dźwięk przypominający słowo. Były tam też igły, cienkie jak włos i giętkie, które napierały w dół rękawicy przymocowanej do mojej zrujnowanej dłoni. Podobne urządzenie, tylko ciaśniej dopasowane, więziło moje żebra, a oba niemal się żarzyły od wytwarzanego ciepła. Ktoś przywiązał moją zdrową rękę do brzegu łóżka, aby ochronić ranione części mego ciała. Wyobraziłem sobie, że te giętkie igły wnikają w moje ciało i wiją się w kościach, rozrastając się niczym korzenie, aby mógł zachodzić przyspieszony proces gojenia.

      Starzec drgnął, po czym poruszył się z przesadną powolnością człowieka wyczerpanego, który powraca do przytomności, i wydał z siebie jęk przypominający trzask drzewa. Laska wyśliznęła mu się i mosiężna gałka uderzyła o płyty posadzki. Nie zwrócił na to uwagi, pochyliwszy się ruchem, który nie-scholiasta powiązałby z ekscytacją.

      – Ocknąłeś

Скачать книгу