Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 22
– Twój ojciec… prosi, żebyś rozważył, jak odniesione rany mogą wpłynąć na godność twego rodu. – Zawsze będę pamiętał, jak Gibson unikał mego wzroku, gdy wypowiadał te słowa, niemal równie dobrze jak ukłucie, które przy nich poczułem.
Zadrżałem i zamknąłem oczy, aby powstrzymać łzy, które do nich napłynęły. Jedną rzeczą jest czysto intelektualnie wiedzieć, że rodzice cię nie kochają, a zupełnie inną rzeczą jest to odczuć.
– Kazał ci to powiedzieć.
Nie było odpowiedzi i to właśnie stanowiło potwierdzenie. Spojrzawszy raz jeszcze, zauważyłem, jak bardzo zmęczony był Gibson. Pod szarymi oczami widniały ciemne kręgi, a w sąsiedztwie dumnych bokobrodów pojawiły się cienkie odrosty. Uświadomiłem sobie, że ten człowiek siedział na tym krześle od niemal pięciu dni, przez cały czas mego leczenia. Miałem w nim namiastkę ojca, ale jego twarz nigdy nie zawiśnie pod Kopułą Barwnych Rzeźb.
– Powinieneś się przespać, Gibsonie.
– Tak, skoro już wiem, że ci lepiej. – Mówiąc to, scholiasta odstawił kubek z wodą na stolik, obok moich rzeczy osobistych i instrumentów medycznych. – Kiedy tylko będziesz mógł, porozmawiaj z ojcem.
– Gibsonie… – Sięgnąłem zdrową ręką i złapałem go za luźny rękaw, napinając krępujące mnie pasy. Palce miałem opuchnięte, słabe i odrętwiałe. – On odda to Crispinowi.
Stary scholiasta spojrzał na mnie. Jego oczy stały się matowe jak porośnięte mchem kamienie.
– Co odda Crispinowi?
Nie dbając o kamery, mikrofony i cokolwiek jeszcze umieszczono w moim pokoju, wzruszyłem ramionami i krzywiąc się, opuściłem rękę.
– Wszystko.
Gibson stuknął laską o podłogę, zamyślony.
– Nie wskazał jeszcze swego dziedzica.
– Ale to, co uczynił, stanowiło coś w rodzaju zapowiedzi, prawda? Na koniec Kolosso? – Czułem, że mam rację, i zacisnąłbym dłonie w pięści, gdyby jedna z nich nie była uwięziona w rękawicy.
– Nic podobnego. – Gibson znów stuknął laską o posadzkę. – Pomiędzy napadem na ciebie a występem twego brata w koloseum, gdzie, jak rozumiem, dokonał imponującego dzieła, twój ojciec nie miał wiele czasu, by coś powiedzieć. Plebejusze są zachwyceni twoim bratem. Słyszałem, że Crispin był całkiem… mężny.
– Mężny? – Niemal się roześmiałem, poczuwszy nagłą potrzebę splunięcia na podłogę. – Czarna Ziemio, Crispin to maniak, Gibsonie. Odwiąż mi lewą rękę, żebym mógł się napić, a niech to! – Zrobił to i podał mi kubek. Wszystkie uczucia przeszły na moją rękę i zacisnąłem lewą dłoń wokół przezroczystego, grubego plastiku. Brykający czerwony diabeł Marlowe’ów wiszący na ścianie wyglądał niemal tak, jakby drwił sobie ze mnie, a ja ścisnąłem plastik tak mocno, że zatrzeszczał. – On musi o tym wiedzieć! Słyszał przecież, co powiedział ojciec.
Gibson przechylił głowę.
– A co powiedział?
Opowiedziałem mu wszystko: o mojej porażce w rozmowach z fakcjonariuszką Gildii, o posiedzeniu rady, o wszystkim. Po chwili zamknąłem oczy i chyba już setny raz pozwoliłem głowie opaść na puchową poduszkę. Potem zadałem pytanie, którego bałem się najbardziej ze wszystkich. Uznałem jednak, że lepiej je zadać, niż pozwolić mu dręczyć mnie od środka.
– Co zatem ze mną zrobią?
Na tak ważkie pytanie Gibson odpowiedział zaskakująco prędko i spójnie, a ja musiałem przypomnieć sobie, że człowiek ten jest scholiastą, wyćwiczonym w logice, którą poważa ponad wszystko.
– To nie zostało zapowiedziane. Ojciec nigdy nie ogłosił cię dziedzicem, a więc tak naprawdę nie ma tu żadnej prawnej komplikacji. A prostacy opowiedzą się raczej za Crispinem, jak rzekłem. Przynajmniej na razie.
– Zobaczymy, jak długo to potrwa.
Gibson położył pokrytą plamami dłoń na moim ramieniu, lekką jak papier.
– Twój ojciec zawsze uważał, że jesteś zbyt miły, Hadrianie. Zbyt miękki, żeby rządzić.
– Fakcjonariuszka Gildii Górniczej… – Sięgnąłem ręką, żeby postawić kubek na parapecie okna przy łóżku, obracając się na bok na tyle, na ile było to możliwe, podczas gdy Gibson powrócił na swoje krzesło.
– Tu nie chodzi tylko o fakcjonariuszkę Gildii. – Gibson rozparł się wygodnie na krześle, wodząc wolno oczami od mojej twarzy do widoku morza za wysokim oknem. – Twój ojciec jest ludojadem, Hadrianie, prawdziwym drapieżnikiem. Wierzy głęboko, że wszyscy lordowie powinni być tacy.
Usiadłem znowu, krzywiąc się z bólu, który przeszył mi bok, i przyłożyłem dłoń do korekcyjnego opatrunku.
– W tych kopalniach umierają ludzie, Gibsonie. Promieniowanie…
Mój nauczyciel zachowywał się tak, jakby mnie nie słyszał, i mówił dalej, a jego głos nie wzniósł się ponad bezdźwięczny szept, który przywodził na myśl szelest wiatru wśród zmurszałych kamieni.
– Twój ojciec wierzy, że dominacja musi być twarda, Hadrianie. – Głos Gibsona zmienił się i nagle nabrał mocy, emanując pedagogiczną intensywnością. – Hadrianie, wymień, proszę, osiem form posłuszeństwa.
Zrobiłem to.
– Posłuszeństwo z lęku przed bólem. Posłuszeństwo z lęku przed innymi. Posłuszeństwo z miłości dla hierarchy. Posłuszeństwo z lojalności wobec urzędu hierarchy. Posłuszeństwo z szacunku wobec praw ludzkich i boskich. Posłuszeństwo z pobożności. Posłuszeństwo ze współczucia. Posłuszeństwo wynikające z oddania.
– Które jest najnikczemniejsze?
Zamrugałem, spodziewając się jakiegoś bardziej podchwytliwego pytania.
– Posłuszeństwo z lęku przed bólem. – Chciał tylko, żebym to powiedział, żebym poczuł ciężar tych słów.
Gibson się uśmiechnął.
– Prawo ryb. Zupełnie słusznie. Twój ojciec tak rządzi, a Crispin będzie jego naśladowcą. Dlatego ojciec wierzy w Crispina, a nie w ciebie. Dostrzegasz to? To jest komplement dla ciebie z jego strony, choć on nie widzi tego w ten sposób.
Wypuściłem pusty kubek z dłoni i odwróciłem się z niesmakiem. Wszystko to było zaprawione goryczą. Złe.
– Nie