Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 27
Róg ojcowskiego kryształu uwierał mnie w kieszeni, a ja przypomniałem sobie natychmiast o zakodowanym holografie, który zawierał: nagraniu mego ojca, z całymi terabajtami kodów weryfikacyjnych, w którym deklamował moje kwalifikacje proktorom Zakonu na Vesperad. W ciągu minionych tygodni oglądałem to nagranie z pięćdziesiąt razy. Za każdym razem mój prywatny zapas wina się zmniejszał, a w moim notatniku pojawiała się kolejna zapisana strona.
Zniechęcony zamknąłem notatnik, zakładając go ołówkiem, i oparłem głowę o skałę. Ręka wciąż mnie bolała w miejscu złamania, lecz wiedziałem, że z czasem to minie. Masowałem ją lewą dłonią, patrząc na liczne maleńkie blizny po ukłuciach, które znaczyły skórę ręki od czubków palców do połowy przedramienia. Połyskiwały w srebrzystym słońcu Delos, a ja zginałem trzeszczące palce, sycząc i odsłaniając zęby w reakcji na spowodowany tym dyskomfort. Tor Alma, lekarka mojej rodziny, przysięgała, że kości odzyskały sprawność, ja z kolei zaklinałem się, że pozrastały się dziwnie i powodowały w ciele taki niepokój jak nowe zęby.
– To tu się udajesz, kiedy chcesz, żeby nikt cię nie znalazł?
Nie musiałem się oglądać, żeby wiedzieć, kto przyszedł.
– Najwyraźniej to nie działa – odparłem.
Tor Gibson, opierając się ciężko na jesionowej lasce, wkroczył w moje pole widzenia z prawej strony, po pokonaniu – co było wręcz niewiarygodne – kilkuset stopni w dół po schodach ukrytych przemyślnie w załomach klifu. Skraj jego zielonej szaty ciągnął się po piasku, ale on najwyraźniej się tym nie przejmował.
– Spóźniłeś się na lekcje.
– Niemożliwe. Jest dopiero dziesiąta. – Zamknąłem oczy, znów oparłszy głowę o skałę. Czułem, że wciąż stoi nade mną, więc odemknąłem jedno oko, by dostrzec nieco zdeprymowany wyraz jego pokrytej zmarszczkami twarzy.
– Była trzy godziny temu – odparł mój nauczyciel ze zdawkowym skinieniem głowy. – Jest już prawie południe.
Zerwałem się na równe nogi tak prędko, że jakiś postronny obserwator mógłby pomyśleć, że się oparzyłem lub ukłuł mnie jeden z anemonów, których pełno było na brzegu.
– Przepraszam, Gibsonie. Nie zdawałem sobie sprawy. Musiałem stracić poczucie czasu. Ja… – Szukałem usprawiedliwienia, ale żadnego nie znalazłem.
Starzec podniósł rękę.
– Nie przejmuj się. W istocie niezbyt potrzebujesz kolejnego podręcznika retoryki.
Zrobiłem głupią minę.
– Może i nie.
Bardzo, bardzo powoli Gibson przycupnął na ostatnim stopniu schodów prowadzących od stóp urwiska do zamku. Rzuciłem się mu pomóc, ale gestem mnie odtrącił.
– Już drugi raz w ciągu tych tygodni nie stawiasz się na lekcję, Hadrianie. To do ciebie niepodobne. – Mruknąłem coś w odpowiedzi, a Gibson westchnął głośno. – Rozumiem. Może jednak powinieneś skorzystać z tego podręcznika.
Z nachmurzoną miną odwróciłem się i poszedłem tam, gdzie kończyły się kamienie, a zaczynał piasek, który sięgał aż do srebrzyście przejrzystej wody. Ponieważ nie było księżyca, który mógłby wywierać wpływ na morze, było ono cały czas spokojne, falując tylko lekko przy samym brzegu.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Przeklęty Zakon, Gibsonie. – Odbyliśmy już wcześniej tę dyskusję. Dwa razy.
– Mógłbyś osiągnąć coś wielkiego, wiesz.
– Nie pragnę wielkości, niech ją licho weźmie. – Wewnętrzną stroną stopy kopnąłem kamień, który poleciał, podskakując kilka razy na wodzie. Gdzieś tam znowu zanurkowała mewa. – Powiedziałem ojcu, że chciałbym być scholiastą. Mówiłem ci już chyba o tym, co? – W moim głosie pobrzmiewało poczucie porażki, złagodzone nieco drwiącym samokrytycyzmem, jakby tylko błazen Imperatora mógł zrobić coś takiego.
Gibson milczał przez dłuższą chwilę, na tyle długą, że już miałem powtórzyć pytanie. W końcu powiedział drżącym głosem:
– Mówiłeś. – Zerknąwszy przez ramię, ujrzałem scholiastę w targanej wiatrem zielonej szacie siedzącego z brodą opartą na mosiężnej gałce laski i z zamglonymi oczami, zatopionego w myślach. – Masz do tego predyspozycje. Jesteś wystarczająco bystry. Przy wielu okazjach wspominałem o tym twojemu ojcu. Za każdym razem odrzucał ten pomysł.
Nie zwracając większej uwagi na jego słowa, nalegałem:
– Przecież mógłbym, co? Być scholiastą?
Gibson wzruszył ramionami.
– Z czasem mogliby cię nauczyć myśleć, jak trzeba, o tak. Ale, Hadrianie, nie powinieneś kwestionować woli ojca.
Przybierając minę wyrażającą patrycjuszowską pogardę, odparłem:
– To ciężar, który muszę dźwigać. To chciałeś rzec?
Przeszedłszy nagle na klasyczny angielski, scholiasta stwierdził:
– Jeżeli przetrwanie wymaga noszenia broni, to musisz ją nosić.
Uniosłem brwi i w ojczystym języku zapytałem:
– Szekspir?
– Serling. – Gibson spojrzał w niebo na poszarpane obłoki, które wyglądały w białym słońcu jak niesione z wiatrem babie lato. – Choć podejrzewam, że ten cytat pasowałby lepiej, gdyby ojciec posłał cię do Legionów.
– Tam jest Inkwizycja – odrzekłem nachmurzony. – Oni są jeszcze gorsi.
Gibson pokiwał głową. Wciąż opierał brodę na gałce laski.
– To prawda. – W zamyśleniu podrapał się w jeden z lwich bokobrodów. – Nie widzę, żebyś miał jakieś sensowne wyjście, mój chłopcze. Jeśli twój ojciec zadał sobie trud napisania listu na tym krysztale, to mogę się założyć, że już posłał go falą na Vesperad. Układ został zawarty. Przypieczętowany.
Potrząsnąłem głową.
– Nie mogę tego zaakceptować.
Gibson zauważył nerwowe napięcie na mojej twarzy i wymierzył sękaty palec w moją pierś.
– Na tym właśnie polega szaleństwo, Hadrianie.
Spojrzałem na niego ostro.
– Słucham?
– Strach