Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 31

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

wodziła wzrokiem między moją twarzą, holografami na ścianie i drzwiami. Widziałem zachłanność w jej mętnych oczach. Żar papierosa, chwilowo zapomnianego, zbliżał się już do jej palców.

      – A jeśli nie dotrzymam umowy?

      Czy musiałem to głośno mówić?

      – Po to jest ten drugi kontrakt. Prześlę go do skarbu i powiem, że jakiś haker po pani stronie musiał się dobrać do danych z umowy i zmienił sumę. Komu uwierzą, jak pani sądzi? Ojciec ma z panią raczej na pieńku po tej hecy z Konsorcjum. – Ujrzałem, jak brzydka skóra jej twarzy stała się o jeden ton bledsza. – Oczywiście może też pani odrzucić moją ofertę.

      Wyszczerzyła zęby, a w jej oczach zabłysła iskierka pogardy.

      – Tu nigdy nie chodziło o żadną dobroczynność.

      Uśmiechnąłem się ze smutkiem, tym razem szczerze.

      – Naprawdę chcę pomóc, pani Balem. Nie ma znaczenia, czy pani mi wierzy czy nie, ale i pani musi mi pomóc. Takie są moje warunki. – Uniosłem pierścień, gotów przyłożyć go na obu dokumentach. – To jak?

* * *

      Z dwudziestoma tysiącami marek przelanymi na numerowaną uniwersalną kartę, którą włożyłem do wewnętrznej kieszeni mego żakietu, i wgranymi do pierścienia danymi oficjalnego kontraktu oraz tego, który uznałem za swoją polisę bezpieczeństwa, usiadłem na tylnym siedzeniu latacza i wzbiliśmy się w powietrze, kierując się w stronę Diablej Siedziby. Stara forteca wyglądała dziś jak burzowa chmura wisząca nad miastem, choć na niebie powyżej również widniała groźba letniej burzy.

      – To szlachetnie, że wasza lordowska mość wspiera w ten sposób górników – powiedziała Kyra przez ramię.

      Te słowa napełniły mnie wstydem. W końcu nie zrobiłem tego dla górników, prawda? Język odmówił mi nagle posłuszeństwa i odwróciłem głowę.

      – Dziękuję. – Czy powinienem był powiedzieć jej przed wyjazdem coś jeszcze? Że jest piękna? Silna? Moje dłonie zacisnęły się w pięści, prawa ręka zabolała mnie straszliwie, poczułem ból w kościach. Zapanowałem nad nim, mając poczucie, że w jakiś sposób na niego zasłużyłem. Czytałem kiedyś, że kapłani jakiejś religii chłostali się po plecach węźlastymi rzemieniami, wierząc, że odkupią w ten sposób swoje grzechy. Nie sądziłem, żeby to miało jakiś sens, chyba jedynie taki, że czasami traktujemy ból jako przejaw sprawiedliwości.

      – Pani porucznik – powiedziałem wreszcie do Kyry cichym głosem.

      – Sire?

      – Czy mogłabyś zmienić kurs, proszę? Zabierz nas do miejskiego penthouse’u.

      Jeden z moich strażników zaoponował.

      – Naprawdę uważasz, sire, że powinieneś udawać się do miasta po tym, co zdarzyło się ostatnio?

      Jeszcze nie skończył mówić, kiedy się odwróciłem i spojrzałem na niego surowo. Chyba po raz pierwszy czułem się zadowolony, że mam takie oczy jak ojciec. Napomniałem go.

      – Żołnierzu, przypominam, że jestem synem twego archona. – Był we mnie jakiś jad, zapewne z powodu wstydu, jaki odczułem wcześniej. – Doceniam twoją troskę, ale uznajmy tę nieszczęsną sprawę za zakończoną. – Przestałem zwracać na niego uwagę. – Kyro, leć do penthouse’u, proszę. – Nie chciałem wracać do zamku, a przynajmniej nie dzisiaj.

* * *

      Teraz miałem inny problem do rozwiązania i był on znacznie bardziej skomplikowany. W jakimś sensie miałem znacznie mniejsze prawo do podróżowania niż najpośledniejszy plebejusz. Najprostszy robotnik ze stoczni albo technik z miejskiej farmy, nieprzywiązany dziedzicznie do planety, mógł otrzymać zgodę na wylot poza nasz świat albo zaciągnięcie się do Legionów, w końcu trwała wojna. Ale ja… ja byłem kontrolowany, strzeżony, chroniony. Z wyjątkiem tej sytuacji, kiedy to zostałem pobity prawie na śmierć przez motorowy gang na ulicach Meidui. A jednak ten szczególny epizod zaszczepił we mnie pewną dozę ufności. Przecież udało mi się wtedy choć na chwilę umknąć moim dozorcom, prawda?

      Mogłem zrobić to ponownie.

      Słońce zachodziło, żółknąc i złocąc się nad zachodnimi górami; pode mną i wokół mnie zapalały się lampy miasta, a wijące się przez Meiduę kawalkady gruntojazdów powoli przełączały światła w tryb nocny. Holograficzny panel wyższy od domu zaświecił jasno z wieży naprzeciwko, najpierw reklamując gladiatorów Diabły z Meidui, a potem, ustami kobiety o mocnej szczęce i w zbroi w kolorze kości, zachęcając do wstąpienia do Legionów. Oparłem się ciężko o poręcz rzeźbionej kamiennej balustrady. Poczucie winy z powodu zaszantażowania fakcjonariuszki osłabło, a jakaś część mnie cieszyła się już z odniesionego sukcesu. Miałem dwadzieścia tysięcy marek do swojej dyspozycji, o których mój ojciec nie miał pojęcia, a gdyby logotheci i bankierzy naszego rodu zajrzeli na moje konta, ujrzeliby jedynie hojną darowiznę na rzecz oddziału Delijskiej Gildii Górniczej w Meidui.

      Kto mógłby mieć coś przeciwko takiej obywatelskiej żarliwości? W końcu miałem zostać kapłanem. Cichutko śmiałem się w rękaw, mając nadzieję, że Kyra i moi strażnicy tego nie widzą. Moje działania tego dnia utwierdziły we mnie silną potrzebę pozostania niewidzianym, nieniepokojonym. Sam na sam z myślami. Choć miałem już wielką ochotę opuścić rodzinny dom, to równie mocno się tego bałem. Jednak gwiazdy błyszczące w zapadającej ciemności absorbowały moje myśli bardziej niż Diabla Siedziba.

      Starożytni mieli takie powiedzenie, rodzaj przekleństwa, które brzmiało: Obyś żył w ciekawych czasach. Wydaje mi się, że właśnie w takich czasach żyłem. Wraz z zachodzącym słońcem i rozrastającą się nad nim ciemnością zaczynałem mieć wrażenie, że Cielcinowie są coraz bliżej. Czułem się, jakbym niemal widział ich statki, wielkie jak zamki, zniżające się coraz bardziej, choć w rzeczywistości nigdy ich nie widziałem. W mojej wyobraźni wyrastały z nich wieże niczym palce lodowatych dłoni, delikatne konstrukcje oszronione lodem, wyglądające jak pałace z ponurych baśni. Czy była to wizja, czy może sen na jawie? A może przyszłość, która wdarła się siłą do mojej teraźniejszości? A może po prostu nieczuła pięść zaciśnięta wokół mojej duszy, bolesny strach, że opuszczę dom.

      Wtedy właśnie zaczęło mnie to męczyć. Zapowiedź ojca, że wyśle mnie do Zakonu, nigdy nie jawiła mi się jako rzeczywista, ponieważ odrzuciłem ją natychmiast. Ale z plastikową kartą wsuniętą do kieszeni na piersi oraz gorzkim posmakiem szantażu na języku myśl o opuszczeniu tego nędznego miasta – jedynego domu, jaki miałem – uderzyła mnie nagle i z całą mocą jak te plebejskie zbiry na motorach.

      – Wasza lordowska mość?

      – Pani porucznik? – Oddaliłem się od balustrady. Kyra stała tuż przed drzwiami wiodącymi do penthouse’u, z dłońmi splecionymi przed sobą i spuszczonymi oczami. – O co chodzi? – Uśmiechnąłem się do niej i zrozumiałem, że jest to twarz, na którą mógłbym patrzeć stale, bez odwracania wzroku, jak podczas rozmów z ojcem. Jej włosy miały kolor kutego spiżu i wiły się jak w wizjach Petrarki wokół twarzy w kształcie serca, a ciało miała szczupłe, bez zbytecznych krągłości.

Скачать книгу