Matki i córki. Ałbena Grabowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska страница 17
W życiu nie byłam w żadnym klubie. Ratunku.
– Wolałabym na spacer – powiedziałam lekko.
Zdumiał się, ale natychmiast zgodził.
– Niech będzie spacer.
– W niedzielę w południe. W Łazienkach.
Uniósł brwi. Chyba nie znał nikogo takiego jak ja i wymyślił sobie, że jestem interesująca. Która dziewczyna w dzisiejszych czasach umawia się z chłopakiem w niedzielę w Łazienkach? Tylko taka, która boi się iść z chłopakiem do klubu, taka, która od razu myśli, że chłopak zacznie ją obłapiać po ciemku, a ona ucieknie z płaczem. Tylko taka, która panicznie boi się bliskości. Tylko taka, która mieszka ze starymi kobietami w obozowo-syberyjskiej mogile i nie zna normalnego życia. On tego nie wiedział. Wtedy jeszcze nie.
– Pod Chopinem? – Znów się uśmiechnął.
Musiał mieć wiele dziewczyn. Wszystkie moje koleżanki natychmiast by na niego poleciały. Kiwnęłam głową i wstałam.
– Odprowadzę cię – zaofiarował.
Jeszcze czego. Babcia by mnie na pewno wypatrzyła i nie dała żyć. Babcia na pewno by chciała, żebym nigdy nie miała chłopaka, męża ani nawet przyjaciela.
– Mieszkam niedaleko, nie trzeba.
– Twarda jesteś. – Ten uśmiech sprawiał, że miękły mi kolana. – Jak masz na imię?
– Magdalena. Magda.
– Marcin Jan Okiennik. – Podał mi rękę i przytrzymał moją dłużej, niż to było konieczne, patrząc mi głęboko w oczy. – Ale mówią na mnie Janek.
Z trudem wytrzymałam to spojrzenie. Potem wymaszerowałam z baru, modląc się, żebym nie potknęła się w progu i tym samym nie zrobiła z siebie idiotki.
SABINA
– Graj! – zażądała Christa.
Właśnie grałam koncert skrzypcowy numer 1 Mozarta, dlatego jej rozkaz mnie zdumiał. Odłożyłam skrzypce, wbrew jej rozkazowi.
– Graj, mówię!
Patrzyłam przestraszona. Nigdy mnie tak nie traktowała. Przeciwnie, była miła i wyrozumiała. Dawała mi jeść i na swój sposób chroniła.
– Co mam grać? Co sprawiłoby ci przyjemność? – spytałam struchlała ze strachu.
Spojrzała, jakbym dopiero co stanęła w pokoju.
– Słuchaj, ty brudna żydówo… – wysyczała, a ja cofnęłam się o krok. – Niech ci się nie wydaje, że możesz mówić do mnie po imieniu.
– Przepraszam… – wyszeptałam. – Ja nigdy…
Sama prosiła, abym zwracała się do niej po imieniu. Mówiła, że przypominam jej małą siostrzyczkę, która umarła na tyfus. I nie byłam Żydówką. Ojciec był przechrztą, matka polską szlachcianką.
– Milcz!
Pochyliłam głowę.
– Niech ci się nie wydaje, że możesz mi tu stać i udawać, że jesteś ponad to wszystko! Tobie się wydaje, że masz nade mną jakąś władzę!
– Nie… – szepnęłam i wtuliłam głowę w ramiona, bo miałam się przecież nie odzywać.
Coś się działo złego. To znaczy jeszcze bardziej złego niż zło, które tutaj powszechnie panowało. Christa nie wzywała mnie do siebie od kilku dni i to samo już spowodowało, że towarzyszki wspólnej niedoli patrzyły na mnie spode łba. Jeszcze nie wiedziały, czy straciłam wpływy. Jeszcze nie wiedziały, czy mogą bezkarnie zabrać mi jedzenie albo zrzucić mnie z pryczy. Ale krążyły wkoło mnie niczym sępy, gotowe mnie rozszarpać, kiedy przyjdzie na to pora. Mira, gdy potrąciłam ją niechcący przy pracy, rozdarła bezzębne usta, ale Hala, ta, co wiedziała, że jeszcze dużo mogę, powstrzymała ją gestem. Mira była „muzułmanką”. Tak nazywałyśmy te, które chudły i chorowały. Te, które kończyły w krematoryjnym piecu, kiedy już opadły z sił. Fela nas nauczyła tego słowa. Przyjechała z Auschwitz i nauczyła nas tamtejszej nomenklatury. Muzułmanie oznaczali trupy. Jeśli nawet taka patrzyła na mnie krzywo, to wiedziałam, że powinnam się bać. I rzeczywiście, ogarnął mnie lęk. Już żegnałam się z życiem, zastanawiając się, czy zdechnę powoli z głodu, czy też narażę się komuś i zapędzą mnie do najcięższej pracy, która mnie wykończy. Albo zostanę wybrana do gazu. Wskażą mnie i pójdę na rozstrzelanie. To najlepsze rozwiązanie, skoro i tak mam umrzeć. Piec krematoryjny jednak był w owym czasie jeden i nie nadążał z paleniem zwłok.
Ale nagle po obiedzie przyszła Christa i skinęła na mnie głową. Czułam taką ulgę, że nawet nie spojrzałam na Halę i Mirę z triumfem. Tyle że Christa wyglądała, jakby się miała za chwilę rozpłakać. Co się stało? Przecież to była esesmanka, mogła wszystko. Co się musiało stać, żeby taka Christa płakała?
– Graj coś weselszego! – rozkazała.
Potem wzięła do ręki miskę pełną suszonych owoców i zaczęła gryźć miękką figę. Po latach to wspomnienie zatarło się i dziwnie wypaczyło. Zaczęłam nawet wierzyć, że wyobraziłam sobie Christę, która rozciągnięta na fotelu jadła owoce. Czy to możliwe, żeby ktokolwiek, także Niemka, jadł w obozie suszone figi i daktyle? A może to wszystko mi się śniło?
– Tak jest – powiedziałam i przyłożyłam skrzypce do szyi. Zagrałam Bacha, najpierw dwa koncerty skrzypcowe, a potem sonaty i partity. Połączyłam jedną sonatę z drugą, ze zmęczenia, ale Christa się nie zorientowała.
Stałam na nogach kilka godzin, ale nie śmiałam poprosić o chwilę przerwy albo żebym mogła grać na siedząco. Sylwetka Christy zacierała się przed moimi oczami i musiałam się kilka razy pomylić. Na szczęście ona tego nie zauważyła. Z moim słuchem absolutnym potrafiłam zagrać niemalże wszystko, ale głodna, zmęczona i osłabiona nie przypominałam tej Sabiny, tej niezwykle uzdolnionej młodej artystki, która porywała publiczność sal koncertowych. I kiedy czułam, że za chwilę upadnę, stracę przytomność i umrę z wycieńczenia, ona spojrzała na mnie jakoś przytomniej i powiedziała:
– Dość!
Przerwałam na wysokim C.
– Usiądź!
Odłożyłam starannie skrzypce do futerału, mimo że w oczach mi ciemniało, a nogi zginały się w kolanach, jakby je ktoś podcinał. Dopiero potem usiadłam na podłodze. Musiałam w jednej chwili stracić przytomność, bo nie przypominam sobie, co działo się potem. Następne, co pamiętam, to widok Christy, która z przerażeniem na twarzy wpatrywała się we mnie, bijąc mnie raz za razem po policzkach. Musiało być ze mną źle, ponieważ nie czułam uderzeń.
– Co