Matki i córki. Ałbena Grabowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska страница 19
– Może byśmy zamieszkali razem? – spytał niejaki Piotrek miesiąc po pierwszym spotkaniu.
Typowy hetero sapiens z wielkimi ambicjami i ego, ale czuliśmy się dobrze ze sobą, spędzał u mnie noce, kochaliśmy się (to był ten z krótkim i grubym). Lubiłam, kiedy przewracał mnie na brzuch i wchodził od tyłu. Wzruszało mnie, kiedy pytał, co ma zrobić, żeby mnie zadowolić. Nie widziałam jednak żadnego powodu, aby ktoś się kręcił po moim mieszkaniu i korzystał z lodówki.
– Nie będziemy razem mieszkać – odpowiedziałam spokojnie.
– Dlaczego?
– Bo nie.
– Kim dla ciebie jestem?
Mój Boże… Kimś, z kim spotykam się od miesiąca?
– Posłuchaj, Piotrek… – Nie pierwszy raz prowadziłam taką rozmowę, wiedziałam, co powiedzieć.
Wstał i szybko się ubrał.
– Myślałem, że coś dla ciebie znaczę! – krzyknął i wyszedł w niezapiętej koszuli.
Prababcia (to na pewno była ona) wydała z szafy serię trzasków. Nie mam pojęcia, czy trzaski oznaczały aprobatę czy krytykę.
– Spokojnie, prababciu! – odkrzyknęłam. – Będzie następny!
Nie mam problemów z utrzymaniem związku jako takiego. Umiem gotować (w końcu się nauczyłam, przez te mielone), jestem ogarnięta życiowo, teoretycznie wiem, czego potrzeba mężczyźnie. Wydaje się, że ze mną jest wszystko w porządku. A może ja po prostu nie potrafię z kimś mieszkać? W końcu to warunek konieczny w poważnym związku. Żaden z mężczyzn, z którymi się spotykałam, nie rozumiał tego. Upierali się mniej lub bardziej, że mnie „nauczą”, „pokażą”, „uczynią”… Wznosili się jedynie na szczyty elokwencji albo przemocy. Psychicznej, bo nigdy nie pozwoliłam się uderzyć. Nawet w zabawach łóżkowych.
Z tych, którzy uparli się, aby zrobić ze mnie żonę albo chociaż partnerkę, jeden najbardziej zapadł mi w pamięć. Nie był dobry w łóżku. Miał dużego i mógł długo, ale potrafił tylko posuwać mnie do chwili, aż zaczynał sprawiać ból. O grze wstępnej w ogóle nie słyszał. Dla niego sprowadzała się do kolacji (zrobionej przeze mnie) i kilku pocałunków. Szybko mnie rozbierał, a potem uprawialiśmy seks. Mogłam zasnąć z nudów. Nauczyłam się udawać orgazm nie gorzej od Meg Ryan. Ale on był sobą zachwycony. Chciał się dokładać do czynszu i wprowadzać. Zerwałam z nim wtedy, a on powtarzał niczym papuga, że mnie „kocha, tak bardzo kocha, ogromnie kocha”. Długo nalegał, żebym sprawę przemyślała, przecież jesteśmy dla siebie stworzeni. „Między nami jest miłość, nie możesz odrzucać miłości, miłość nie trafia się każdemu”. Sądziłam, że to kobiety tak mówią. Usiłowałam mu wyjaśnić, dlaczego nie umiem kochać. Słuchał jak inni. Nie rozumiał jak inni.
– Co ty za bzdury opowiadasz! – Zamurowało go. – Nie umiesz kochać, bo nie znałaś swojego dziadka? Mogę ci pomóc odnaleźć dziadka, pradziadka, ojca. Kogo tylko chcesz! Mam kontakty! Zaraz ci tu znajdę przodków do dziesiątego pokolenia!
I to naprawdę była pokusa, żeby z nim zostać, ponieważ po raz pierwszy usłyszałam coś, co mogło mi pomóc poradzić sobie ze sobą. Już chciałam wejść w jakiś układ, kiedy wyjawił, o co mu naprawdę chodzi.
– Odrzucasz mnie, bo mówię, że cię kocham – stwierdził żałośnie. – A ja zmienię twoje życie. Wprowadzę cię na nieznane wody. Kochasz mnie, widzę to w twoich oczach.
Na nieznanych wodach to ja byłam od chwili urodzenia.
– Te słowa nie mają dla ciebie żadnej wartości, skoro powiedziałeś to po pierwszej nocy – próbowałam się go pozbyć.
Patrzył na mnie, jakbym oznajmiła coś szczególnie dziwnego. Nie mógł wiedzieć, że żadna, ani prababcia, ani babcia, ani matka, nie powiedziała nigdy „kocham cię, Lilu”. A ja nigdy o to nie spytałam. Nawet dla kilkuletniej dziewczynki żebranie o uczucie było poniżej godności. Godność przeciwstawiałam tęsknocie. Dumę potrzebie miłości. Pięć lat studiowałam odpowiedź na pytanie, co ze mną nie tak, a zrozumiałam to dopiero po rozmowie z tym chłopakiem. Jak on się nazywał? Krzysiek.
Zerwałam z nim niczym ostatnia sucz. Wysłałam mu wiadomość, że to koniec. Nie odpuścił, przyszedł i znów się kochaliśmy. Ja to zrobiłam z uprzejmości, żeby otrzymał tę ostatnią pamiątkę po mnie. Dla niego to był znak, że tak naprawdę nie chciałam z nim zerwać. Słowa jednakowoż dotrzymał i wysłał mi pewne materiały związane z moją rodziną. I choć nie miałam pewności, czy nazwiska się zgadzają, przyjęłam tę małą cząstkę tożsamości i włożyłam głęboko do komórek swojego ciała. Zrobiło mi się znacznie lepiej. Przez krótki czas czułam się bardziej kompletna.
MAGDALENA
– To czym się zajmujesz? – spytał.
– Pracuję w bibliotece – wyjaśniłam.
– Dlatego że lubisz czytać? – drążył.
Spacerowaliśmy, trzymając się za ręce. Minęliśmy pomnik Chopina i poszliśmy dalej, chociaż ja chciałam się zatrzymać, ponieważ jakiś pianista pięknie grał Chopina.
– Bo lubię czytać i lubię spokój. Poza tym skończyłam bibliotekoznawstwo.
– No tak. W bibliotece jest cisza i nie można rozmawiać.
Roześmiałam się. Myślał stereotypami. To było urocze, chociaż świadczyło o tym, że nie czyta książek.
– W czytelni obowiązuje cisza. W bibliotece można rozmawiać. Ludzie pytają o to, jakie książki polecam. Rozmawiamy.
Miałam kieszeń pełną orzechów, które zabrałam z domu po kryjomu, bo ani mamie, ani babci nie powiedziałam, dokąd się wybieram. Skłamałam, że idę ze swoją przyjaciółką Bożeną do filharmonii na poranek symfoniczny. Bożena kochała koncerty i chodziła do filharmonii regularnie. Prawdziwa ekscentryczka.
– Basia, basia, basia… – Pokazałam orzech wiewiórce, a potem położyłam na ścieżce.
– Dlaczego na wiewiórki woła się „Basia”? – spytał.
Rudzielec zabrał orzeszek i uciekł na drzewo schować prezent do dziupli.