Bajdy Bajbary. Katarzyna Ryrych
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bajdy Bajbary - Katarzyna Ryrych страница 5
– No, atmosfera, występy – mówił. – Wiesz, to wszystko.
– Może pójdę – odparłam grobowym głosem.
Nie mogłam pozwolić, aby coś fajnego mi umknęło. Ubrałam się stosownie do okazji – w czarną dżinsową spódniczkę i czarną koszulkę. Jedynie adidasy były różowe, bo nie miałam nic bardziej odpowiedniego.
Przedstawienie było naprawdę rewelacyjne, tylko musiałam się pilnować, aby nie okazywać zbytniej radości. Nawet kiedy ojciec Wypłosza razem z psem odśpiewali Love me tender. A kiedy na koniec numeru na arenę wybiegła biała pudliczka z różą w pyszczku i położyła ją na ziemi obok stołka, na którym siedział pies, musiałam na siłę myśleć o czymś smutnym, żeby się nie śmiać…
O to akurat nie było trudno – wystarczyło, że sobie przypomniałam pustą lodówkę albo kolejne zakupy mamy i już uśmiech zniknął mi z twarzy.
Po przedstawieniu tata Wypłosza pokazał nam wszystkie zwierzęta i myślałam, że dostanę zawału. W każdej chwili mógł zapytać o mojego tatę, bo Wypłosz nie był przecież idiotą i z pewnością opowiedział o nim swojemu ojcu.
Ale na szczęście nic takiego się nie stało.
– Podobało ci się? – zapytał Wypłosz.
Z grobową miną skinęłam głową.
Bomba wybuchła nazajutrz. Pani wychowawczyni poprosiła mnie do pokoju szkolnej pedagog. Obie patrzyły na mnie z dziwnym wyrazem twarzy i żadna nie wiedziała, jak zacząć.
– Basiu – odezwała się wreszcie pedagog. – Jestem tu po to, aby każdy, kto ma jakiś problem, mógł przyjść i o tym porozmawiać. To moja praca.
– Ale ja nie mam żadnego problemu – odparłam, patrząc jej prosto w oczy.
– Wiem – odpowiedziała. – To my mamy problem.
– Naprawdę? – zdziwiłam się.
– Z tobą – uściśliła moja wychowawczyni.
Miałam na końcu języka, że jestem jedną z najlepszych uczennic w szkole, ale w minach obu pań było coś, co powstrzymało mnie od podobnych uwag.
Postanowiłam przejść do ataku.
– Jeśli chodzi o mojego tatę…
– Chodzi o twoją mamę – przerwała mi pani pedagog i znowu spojrzała na naszą panią.
W ten sposób dowiedziałam się, że mama została zatrzymana przez policję, kiedy próbowała ukraść kilka flakoników perfum. I to nie byle jakich.
I że prawdopodobnie nie była to pierwsza kradzież, jakiej się dopuściła.
W związku z tym obie panie musiały ustalić adres jakiegokolwiek członka mojej rodziny, który mógłby podjąć się opieki nade mną na czas… W przeciwnym bowiem wypadku…
No właśnie. Z tym czasem też był problem. Bo tak naprawdę nikt nic nie wiedział.
Ale nie to było najgorsze.
Otóż tak naprawdę w pobliżu nie było żadnego członka mojej rodziny. Babcia, czyli mama mojej mamy, mieszkała w Ameryce. A Ameryka była zbyt daleko, aby babcia mogła przyjechać ot tak, z dnia na dzień.
Poczułam, że ogarnia mnie panika. Przypomniałam sobie noc spędzoną w Policyjnej Izbie Dziecka i zrobiło mi się niedobrze. Musiałam naprawdę pozielenieć na twarzy, bo kiedy zapytałam, czy mogę pilnie wyjść do ubikacji, obie natychmiast się zgodziły.
Popędziłam do toalety i zamknęłam drzwi na zasuwkę.
Na szczęście miałam ze sobą telefon, choć oczywiście nie wolno nam było nosić do szkoły komórek. Chwała Bogu był doładowany.
Przejrzałam książkę adresową. Koszmarian, Koszmaria, Wampirena… Pani Monika… Ta akurat nie nadawała się na opiekuna, nawet dla królika.
– Basiu!
Pani wychowawczyni musiała polecieć za mną i stała teraz pod drzwiami.
Piernik! Że też nie pomyślałam o Starym Pierniku!
Ale oczywiście nie miałam pojęcia, jak naprawdę się nazywa.
Odkręciłam wodę i wybrałam numer.
– Słucham – odezwał się Stary Piernik.
Żeby jeszcze się przedstawił…
– Mówi Basia Zapolska. Proszę mi pomóc. Mama kradła w sklepie i została zatrzymana. Musi przyjść do szkoły ktoś z rodziny, a ja… – Głos mi się autentycznie załamał. – Ja nie mam nikogo…
– Spokojnie – powiedział Stary Piernik. – Gdzie jest ta twoja szkoła?
– Basiu!
Pod drzwiami znalazła się również pani pedagog.
– Zaraz! – zawołałam. – Już…
– Zaraz przyjadę – obiecał Stary Piernik. – To jest ten dawny szpital psychiatryczny, tak?
– Tak – odpowiedziałam i wyłączyłam telefon, bo wychowawczyni zaczęła dobijać się do drzwi.
Wyszłam z toalety na miękkich nogach i po drodze zwymiotowałam do umywalki. Pani pedagog podała mi paczkę chusteczek higienicznych.
– Teraz musisz podać nam telefon do osoby, z którą rozmawiałaś – powiedziała wychowawczyni.
Wyjęłam z kieszeni komórkę i drżącym głosem podałam numer Starego Piernika.
– Ta osoba… – pani pedagog zawiesiła głos – to jest…?
Nie dość, że nie wiedziałam, jak naprawdę nazywa się Stary Piernik, to jeszcze jak ostatnia idiotka nie zdążyłam się z nim umówić, kim dla mnie jest…
Musiałam zrobić coś ekstremalnego. Zatem osunęłam się na zielone kafelki łazienki, pilnując, żeby nie walnąć głową o jakąś rurę.
Z pomocą woźnego przeniesiono mnie do gabinetu higienistki, co z racji przerwy widziała cała szkoła i pewnie już zaczynało huczeć od plotek.
Stary Piernik pojawił się w chwili, gdy rozważano wezwanie karetki. Wszedł do gabinetu ubrany tak elegancko, że aż mnie zatkało.
– Cezary Staruszkiewicz – przedstawił się i usiadł obok mnie. – Jestem – powiedział i przytulił mnie do siebie.
– To mój tata chrzestny – wyszeptałam, a Stary Piernik w mig podjął grę. Był w te klocki równie dobry jak ja.
– Oczywiście, że zajmę się chrześnicą