Poniemieckie. Karolina Kuszyk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Poniemieckie - Karolina Kuszyk страница 9

Poniemieckie - Karolina Kuszyk Sulina

Скачать книгу

szacunek i wypraszał sobie poufałość. Od strony podwórka nęcił balkonami, mrugał zielonymi liśćmi dzikiego winogradu

      – wspominała nauczycielka Halina Będkowska. Niemieckość wydaje się łatwiejsza do oswojenia od podwórka i od kuchni, tam gdzie znika oficjalna fasada, a zaczyna się codzienna krzątanina, rytm prozaicznej pracy i prozaicznego odpoczynku.

      Zawierzyć nowemu krajobrazowi i przyjąć za pewnik, że ten nie jest wyłącznie tymczasową dekoracją, szczególnie trudno było przesiedleńcom z Kresów. Owa nieufność wobec miejsca osiedlenia, w parze z przeświadczeniem, że rzeczywistość nie może mierzyć się z przedmiotem tęsknoty, towarzyszyły w Gliwicach [Gleiwitz] młodemu Adamowi Zagajewskiemu, który pisał w eseju Dwa miasta:

      […] spędziłem dzieciństwo w brzydkim, przemysłowym mieście, przywieziono mnie tam, gdy miałem zaledwie cztery miesiące, i potem przez wiele lat opowiadano mi o niezwykle pięknym mieście, które moja rodzina musiała opuścić (o Lwowie). Nic dziwnego, że na realne domy i ulice patrzyłem z pogardliwą wyższością i z rzeczywistości brałem tyle tylko, ile do życia niezbędnie potrzebne.

      Nikt nie dał gwarancji, że nie będzie więcej przenosin. Stanisław Pawlus przyznawał, że choć cieszy się, że siedzi w domu „na miękkiej kanapie” i odpoczywa „w największej przyjemności”, to jednak żal mu „tych ludzi, którzy się tyle napracowali, ażeby pobudować, i musieli ustąpić”. Może „z nami […] będzie tak samo kiedyś”, zastanawia się Pawlus. Cenzor miał co skreślać.

      W zadomowieniu nie zawsze pomagały nowe nazwy, przydzielane odgórnie według wytycznych Komisji Ustalania Nazw Miejscowości. Bywało, że zupełnie niezrozumiałych dla zwykłego człowieka. Nowym osadom nie dano czasu, by dojrzały do swoich nazw, a propozycje składane przez lokalne społeczności – na przykład by nazwać wieś od imienia pierwszego sołtysa – najczęściej odrzucano. Językoznawcy wiedzieli lepiej. I tak oprócz całkiem udatnych nazw rodziły się onomastyczne buble, takie jak Stolec [Stolzenburg], Ząbkowice Śląskie [Frankenstein] czy Szczawno-Zdrój [Bad Salzbrunn]. Po latach za buble dostanie się językoznawcom od pisarzy. Olga Tokarczuk napisze w 2016 roku, że polskie nazwy na powojennych mapach są „banalne i nadane bez polotu, jakby Polska została zaskoczona ogromem zjawiska, a sama Komisja Ustalania Nazw Miejscowości […] była zmęczona i zabrakło jej pomysłów”. Pisarz i malarz Henryk Waniek określi Dolny Śląsk „rezerwatem zepsutych nazw”.

      Przybyszom przeszkadzały też duchy poprzedników. Przesądną matkę Urszuli Karczewskiej „przez kilka nocy coś […] straszyło i nie dawało spać. Gdy wyrzuciła z łóżek poniemieckie materace i »bety« – straszyć podobno przestało”. Tym ze Wschodu szczególnie doskwierał brak pieców. Wyrzucali więc kuchnie, tak zwane „angielki”, a na ich miejsce budowali wielkie piece, na których mogła się zmieścić w zimie cała rodzina. Poniemieckie tapety zrywali. Bo brzydkie, a nawet „obrzydliwe”, w dodatku zaciemniają mieszkania. Bo pod spodem może się gnieździć robactwo. Bo jasne, pobielone ściany są ładniejsze. Bo tapety przywodzą na myśl poprzedników. Teresa Kostrzewska-Przanowska zaraz po objęciu nowego mieszkania zdarła tapety, bo miała wrażenie, że utrwaliły się w nich oddechy mieszkających w nim wcześniej Niemców. „Wszystko, co się dało myć – myłam. Dzisiaj już nie mam takiego poczucia obcości ani nawet nienawiści, myślę, że już spolszczyłam w ciągu dwudziestu lat i dom, i mieszkanie, tak jak zostało przywrócone polszczyźnie miasto”.

      Próby zaprowadzenia własnych porządków mogły się powieść tylko częściowo, bo nawet jeśli pobielono ściany i wybudowano piec na wschodnią modłę – nawet jeśli „wymieciono niemczyznę” i zdjęto ze ścian obce fotografie, dojmujące poczucie życia na nie swoim pozostało, stając się nieodłącznym kompanem codzienności.

      Wspomnienie tamtej obcości wraca dziś na chwilę podczas remontów, choć już nie towarzyszy mu dyskomfort, lecz raczej ciekawość i przeczucie tajemnicy. Gdy Agnieszka i Przemysław Przewirscy, właściciele modernistycznego domu jednorodzinnego we Wrocławiu, podczas remontu łazienki burzyli ścianę między toaletą a przedsionkiem, wyobrażali sobie zamurowane niespodzianki: „Myśleliśmy, że będzie zamurowany Niemiec albo chociaż garniec złota […], skarb, broń, mapy, wskazówki wejścia do tuneli pod Wrocławiem – ironizował w 2014 roku Przemysław Przewirski. – A tu figa z makiem: pusta przestrzeń, nawet bez pająków”.

      Wojna bloku z kamienicą

      „Budujemy betonowy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom”, śpiewała Warszawa, a z nią cała Polska, gdy ruszyła odbudowa i zaczęły piąć się w górę pierwsze domy socrealistyczne w treści i narodowe w formie: nowe, wygodne i nawet nie takie brzydkie. Rodzina Karolci, bohaterki powieści dla dzieci napisanej przez Marię Krüger w 1959 roku, z radością wyprowadzała się ze starej kamienicy do świeżo zbudowanego bloku w bliżej niesprecyzowanym polskim mieście. Przypomniała o tym ostatnio Beata Chomątowska w książce o blokach Betonia. Dom dla każdego.

      Z mniejszym entuzjazmem witał nowe budynki bohater autobiograficznej powieści Stefana Chwina Krótka historia pewnego żartu, rówieśnik Karolci ze Starej Oliwy [Oliva]. Sceptycznie przyglądał się świeżo postawionym domom, zwanym stalinowcami, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że stare wille, po Niemcach, czyli „zrodzone ze zła”, wypadają o wiele lepiej w zestawieniu z nowymi domami, którym najwyraźniej czegoś nie dostaje, choć przecież są „z dobra”. Bo

      […] niby miały ładny czerwony dwuspadowy dach, ale ten dach wyglądał tak, jakby był za mały w stosunku do całego budynku, za małe były też okna, może za szerokie, może za bardzo kwadratowe […], a znów kominy były za duże, jakieś zbyt szerokie i płaskie, i jeszcze na dodatek oblepiono je szarym cementowym tynkiem, zupełnie niepotrzebnie, bo mogły zachować wyraźny rysunek czerwonych cegieł.

      Bohater Stefana Chwina czuł, że „ręka, która te domy wykreśliła, utraciła jakiś dar, zgubiła sekret równowagi, bo to, co mogło być lekkie, zmieniła w długi i gruby kloc, ciężko ciosany i wielki”.

      Chłopiec ze Starej Oliwy wcale by się nie zdziwił, że niebieski koralik, od którego zaczęły się wszystkie przygody Karolci, został znaleziony właśnie w starej kamienicy. A dokładnie – w szparze w podłodze. Gdyby Karolcia Marii Krüger mieszkała na „Ziemiach Odzyskanych”, mogłaby między klepkami parkietu znaleźć pozostałości po Niemcach – jak wałbrzyszanka Alicja w powieści Joanny Bator Ciemno, prawie noc, która z drewnianych podłóg pełnych szpar wydłubywała poniemieckie igły, guziki, paznokcie i włosy.

      Gdy w 1956 roku po fali budownictwa socrealistycznego zaczął wracać do łask kosmopolityczny modernizm, młoda generacja architektów próbowała nadrobić zaległości, reaktywując le corbusierowską ideę maszyny do mieszkania. Zachwyt mieszkaniem małym, lecz zmyślnie zaprojektowanym i funkcjonalnym, pozbawionym niepotrzebnych ozdób (ornament się skompromitował), odpowiadał ogólnoeuropejskiej tendencji w architekturze już od przedwojnia, gdy uznano – jak pisał Witold Rybczyński – że „styl art déco jest lubieżny, styl wiktoriański – dekadencki, a rokoko razem ze swoim czemu-nie-jedzą ciastek najgorszy”, i tylko biała prostota jest pełna cnót.

      W 1970 roku Anna Richter z Ełku [Lyck] z radością zanotowała w pamiętniku: „Burzy się stare poniemieckie rudery, a na tym samym uzbrojonym terenie rosną z rozmachem nowe budynki mieszkalne”. We Wrocławiu już wyrósł pierwszy polski mrówkowiec o jedenastu kondygnacjach i ośmiuset jeden jednostkach mieszkaniowych. W styczniu 1971 roku Edward Gierek został pierwszym sekretarzem KC PZPR i obiecał dać Polakom nowe mieszkania. W ciągu dekady powstanie ich ponad dwieście siedemdziesiąt tysięcy, a towarzysz Gierek zostanie po latach okrzyknięty największym deweloperem

Скачать книгу