Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 2
Ale przez skupienie się na ciągłym stosowaniu takich słów, jak „my” i „nasze”, łatwo było osiemnastoletniemu mnie w tamtych ostatnich dniach grudnia 1968 roku stracić z pola widzenia tak wiele z prawdy i bólu, jakie zawierały się w tym i innych stwierdzeniach z Thousands. Ludzie, jak się przekonałem, potrafią niepostrzeżenie zdobywać sobie miejsce we wciąż kształtujących się umysłach, zwłaszcza ludzie, których światem jest, jak w przypadku Baldwina, świat słów. Jak inaczej miałbym sobie tłumaczyć każdą moją próbę, by w powieści opowiedzieć najlepiej, jak potrafię, historie właścicieli niewolników – zarówno czarnych, jak i białych – oraz tego, jak niewolnictwo wyniszczało ich dusze każdego dnia, kiedy o świcie podnosili się z łóżek i dziękowali swemu bogu za ich panowanie nad innymi? Jeżeli rozumiałem, jaką wagę miał fakt opowiedzenia o tym, to dlatego, że Baldwin i jemu podobni dawno temu zaszczepili we mnie to przekonanie. (Przypisuję mu tak wiele, ponieważ należał do mniejszości wśród wszystkich czarnych pisarzy, których czytałem – do tych, którzy rozumieli, jak ważne jest, by białych ludzi opisywać sprawiedliwie, jako pełnoprawne istoty ludzkie. Jeszcze zanim wiedziałem, że zajmę się pisaniem, Baldwin napominał mnie: żeby przedstawić czarnych bohaterów jako w pełni ludzkich, wcale nie musisz odczłowieczać białych).
Podróżując z Baldwinem przez współtworzące Zapiski eseje Getto w Harlemie, Podróż do Atlanty i Zapiski syna tego kraju, oglądałem doskonalszy portret człowieka, którego znałem tylko poprzez twórczość powieściopisarską. Jego beletrystyka z pewnością wiodła swoje własne życie, bezprecedensowe i kompletne – mogłem wyobrażać sobie człowieka, z którym mam do czynienia, jednak te eseje przyniosły mi coś więcej niż jego miniaturki na znaczku pocztowym i kilka zdań biografii, jakie umieszczono choćby w moich kieszonkowych wydaniach Głoś to na górze czy Innego kraju2. Byłby Baldwinem, nawet gdybym nigdy nie był przeczytał tych esejów, byłby nim jednak nie na tyle, by zechcieć poświęcić kilka chwil na rozmowę ze mną. Z powieści wyłaniał się obraz osoby o wielkiej wrażliwości. W esejach miałem do czynienia z człowiekiem, bliźnim czy – i owszem – starszym bratem.
Przeżyłem zamieszki w Waszyngtonie, rozruchy po zabójstwie Kinga, eksplozję, która miała miejsce niemal dwadzieścia pięć lat po zajściach w Harlemie, które Baldwin przywołuje w Zapiskach. Inne miasto, inni aktorzy, ale niezmienny pozostał scenariusz rozruchów, jakie rozlały się na cały kraj w drugiej dekadzie XX wieku, ogarnąwszy swą pożogą także Waszyngton. Wtedy, w kwietniu 1968 roku, znajdowałem się właściwie na uboczu tych wydarzeń (moja biedna mama miała dość zmartwień; ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było dorzucać kolejny tysiącfuntowy ciężar do jej brzemienia i kazać jej oglądać syna, który zamiast na uczelnię idzie do więzienia). A mając w perspektywie pracę wakacyjną i studia, nie dysponowałem czasem na ocenę własnych uczuć czy przyglądanie się tym, które żywili moi licealni koledzy czy sąsiedzi. U pisarzy takich jak Baldwin zachwycające jest to, że czytając ich, natrafiamy na ustępy tak frapujące, że brak nam tchu i musimy odwracać oczy od kartki, żeby przypadkiem nas nie porwały. Przez tamtych kilka dni w kwietniu bywałem na ulicach mojego miasta wystarczająco często, by wyczuć jakiś nowy rys w tych wszystkich krzyczących, tłukących szyby i plądrujących ludziach, coś pradawnego i głębokiego. Oto Baldwin wyjaśnia mi to w słowach napisanych dwanaście lat po zamieszkach w Harlemie i trzynaście lat przed zamieszkami w Waszyngtonie: „coś ciężkiego w ich postawie świadczyło, jakby, wbrew prawdopodobieństwu, objawiła im się jedna wizja i wydawało się, że na każdą twarz wypełzł ten sam dziwny, bolesny cień”.
Robi to raz po raz, tak że podnoszenie oczu znad kartki, by złapać oddech, przestaje wystarczać. W Równym w Paryżu dostajemy smutną opowieść o wielodniowym pobycie Baldwina w więzieniu w Boże Narodzenie 1949 roku, po tym jak przyjął używane hotelowe prześcieradło, nieświadomy, że zostało skradzione. Tak jest. Wielodniowym. Używane prześcieradło. Człowiek nie pojmie pełnego znaczenia przymiotnika „kafkowski”, dopóki nie przyswoi sobie tej opowieści. Baldwin nie mówi tego wprost, ale w trakcie jego podróży przez perfidnie ślepy system sprawiedliwości staje się jasne, że Francja, z punktu widzenia „wszystkich wyklętych”, jeszcze nie do końca zostawiła za sobą to, przez co przechodzili ludzie przed wielką rewolucją.
Historia ta jest tak dogłębnie absurdalna (a jej absurd to kolejne piętro ucisku), że naprawdę staje się komiczna. A towarzyszy temu diagnoza Baldwina, że ludzie, którzy zawiadują takim systemem, to kuzyni tych, co stoją na straży spraw w jego „kraju ojczystym”. Nie ucieknie im, nawet w miejscu takim jak Paryż, i ta świadomość wychodzi mu na dobre. „W jakiś głęboki, czarny, kamienny i wyzwalający sposób moje życie, dla mnie samego, rozpoczęło się w trakcie tego pierwszego roku w Paryżu (…)”.
I w tym duchu pisze dalej, strona