Zapiski syna tego kraju. James Baldwin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 2

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Zapiski syna tego kraju - James Baldwin

Скачать книгу

inne jego my­śli po pro­stu od­rzu­ca­łem, nie­wąt­pli­wie rów­nież z tej przy­czy­ny, że by­łem za mło­dy, jak też dla­te­go, że za­czą­łem przyj­mo­wać bo­jo­wą po­sta­wę, któ­ra ka­za­ła mi z po­li­to­wa­niem pa­trzeć na po­glą­dy inne niż moje wła­sne. Owa bo­jo­wość przy­szła na­tu­ral­nie wraz z mor­dem na Mar­ti­nie Lu­the­rze Kin­gu i woj­ną w Wiet­na­mie oraz nowo na­by­tą świa­do­mo­ścią, że je­stem czar­nym w bia­łym świe­cie. Tam­ten wo­jow­ni­czy ja py­tał na przy­kład, dla­cze­go Bal­dwin nie­jed­no­krot­nie pi­sze tak, jak gdy­by nie był czar­nym, lecz ja­kimś ob­ser­wa­to­rem, ow­szem, win­nym, ale jed­nak ob­ser­wa­to­rem. „De­hu­ma­ni­za­cja Mu­rzy­na, któ­rej się do­pusz­cza­my” – mówi mi w Many Tho­usands Gone – nie daje się za­tem od­dzie­lić od de­hu­ma­ni­za­cji nas sa­mych: utra­ta wła­snej toż­sa­mo­ści to cena, jaką pła­ci­my za jego wy­ma­za­nie”. A da­lej: „My (czy­li Ame­ry­ka­nie ogó­łem) chęt­nie od­no­si­my się do Mu­rzy­nów i więk­szo­ści ich dzia­łań ze swe­go ro­dza­ju wy­ro­zu­mia­łą po­gar­dą (…)”.

      Ale przez sku­pie­nie się na cią­głym sto­so­wa­niu ta­kich słów, jak „my” i „na­sze”, ła­two było osiem­na­sto­let­nie­mu mnie w tam­tych ostat­nich dniach grud­nia 1968 roku stra­cić z pola wi­dze­nia tak wie­le z praw­dy i bólu, ja­kie za­wie­ra­ły się w tym i in­nych stwier­dze­niach z Tho­usands. Lu­dzie, jak się prze­ko­na­łem, po­tra­fią nie­po­strze­że­nie zdo­by­wać so­bie miej­sce we wciąż kształ­tu­ją­cych się umy­słach, zwłasz­cza lu­dzie, któ­rych świa­tem jest, jak w przy­pad­ku Bal­dwi­na, świat słów. Jak ina­czej miał­bym so­bie tłu­ma­czyć każ­dą moją pró­bę, by w po­wie­ści opo­wie­dzieć naj­le­piej, jak po­tra­fię, hi­sto­rie wła­ści­cie­li nie­wol­ni­ków – za­rów­no czar­nych, jak i bia­łych – oraz tego, jak nie­wol­nic­two wy­nisz­cza­ło ich du­sze każ­de­go dnia, kie­dy o świ­cie pod­no­si­li się z łó­żek i dzię­ko­wa­li swe­mu bogu za ich pa­no­wa­nie nad in­ny­mi? Je­że­li ro­zu­mia­łem, jaką wagę miał fakt opo­wie­dze­nia o tym, to dla­te­go, że Bal­dwin i jemu po­dob­ni daw­no temu za­szcze­pi­li we mnie to prze­ko­na­nie. (Przy­pi­su­ję mu tak wie­le, po­nie­waż na­le­żał do mniej­szo­ści wśród wszyst­kich czar­nych pi­sa­rzy, któ­rych czy­ta­łem – do tych, któ­rzy ro­zu­mie­li, jak waż­ne jest, by bia­łych lu­dzi opi­sy­wać spra­wie­dli­wie, jako peł­no­praw­ne isto­ty ludz­kie. Jesz­cze za­nim wie­dzia­łem, że zaj­mę się pi­sa­niem, Bal­dwin na­po­mi­nał mnie: żeby przed­sta­wić czar­nych bo­ha­te­rów jako w peł­ni ludz­kich, wca­le nie mu­sisz od­czło­wie­czać bia­łych).

      Po­dró­żu­jąc z Bal­dwi­nem przez współ­two­rzą­ce Za­pis­ki ese­je Get­to w Har­le­mie, Po­dróż do Atlan­ty i Za­pi­ski syna tego kra­ju, oglą­da­łem do­sko­nal­szy por­tret czło­wie­ka, któ­re­go zna­łem tyl­ko po­przez twór­czość po­wie­ścio­pi­sar­ską. Jego be­le­try­sty­ka z pew­no­ścią wio­dła swo­je wła­sne ży­cie, bez­pre­ce­den­so­we i kom­plet­ne – mo­głem wy­obra­żać so­bie czło­wie­ka, z któ­rym mam do czy­nie­nia, jed­nak te ese­je przy­nio­sły mi coś wię­cej niż jego mi­nia­tur­ki na znacz­ku pocz­to­wym i kil­ka zdań bio­gra­fii, ja­kie umiesz­czo­no choć­by w mo­ich kie­szon­ko­wych wy­da­niach Głoś to na gó­rze czy In­ne­go kra­ju2. Był­by Bal­dwi­nem, na­wet gdy­bym ni­g­dy nie był prze­czy­tał tych ese­jów, był­by nim jed­nak nie na tyle, by ze­chcieć po­świę­cić kil­ka chwil na roz­mo­wę ze mną. Z po­wie­ści wy­ła­niał się ob­raz oso­by o wiel­kiej wraż­li­wo­ści. W ese­jach mia­łem do czy­nie­nia z czło­wie­kiem, bliź­nim czy – i ow­szem – star­szym bra­tem.

      Prze­ży­łem za­miesz­ki w Wa­szyng­to­nie, roz­ru­chy po za­bój­stwie Kin­ga, eks­plo­zję, któ­ra mia­ła miej­sce nie­mal dwa­dzie­ścia pięć lat po zaj­ściach w Har­le­mie, któ­re Bal­dwin przy­wo­łu­je w Za­pi­skach. Inne mia­sto, inni ak­to­rzy, ale nie­zmien­ny po­zo­stał sce­na­riusz roz­ru­chów, ja­kie roz­la­ły się na cały kraj w dru­giej de­ka­dzie XX wie­ku, ogar­nąw­szy swą po­żo­gą tak­że Wa­szyng­ton. Wte­dy, w kwiet­niu 1968 roku, znaj­do­wa­łem się wła­ści­wie na ubo­czu tych wy­da­rzeń (moja bied­na mama mia­ła dość zmar­twień; ostat­nią rze­czą, ja­kiej pra­gną­łem, było do­rzu­cać ko­lej­ny ty­siąc­fun­to­wy cię­żar do jej brze­mie­nia i ka­zać jej oglą­dać syna, któ­ry za­miast na uczel­nię idzie do wię­zie­nia). A ma­jąc w per­spek­ty­wie pra­cę wa­ka­cyj­ną i stu­dia, nie dys­po­no­wa­łem cza­sem na oce­nę wła­snych uczuć czy przy­glą­da­nie się tym, któ­re ży­wi­li moi li­ce­al­ni ko­le­dzy czy są­sie­dzi. U pi­sa­rzy ta­kich jak Bal­dwin za­chwy­ca­ją­ce jest to, że czy­ta­jąc ich, na­tra­fia­my na ustę­py tak fra­pu­ją­ce, że brak nam tchu i mu­si­my od­wra­cać oczy od kart­ki, żeby przy­pad­kiem nas nie po­rwa­ły. Przez tam­tych kil­ka dni w kwiet­niu by­wa­łem na uli­cach mo­je­go mia­sta wy­star­cza­ją­co czę­sto, by wy­czuć ja­kiś nowy rys w tych wszyst­kich krzy­czą­cych, tłu­ką­cych szy­by i plą­dru­ją­cych lu­dziach, coś pra­daw­ne­go i głę­bo­kie­go. Oto Bal­dwin wy­ja­śnia mi to w sło­wach na­pi­sa­nych dwa­na­ście lat po za­miesz­kach w Har­le­mie i trzy­na­ście lat przed za­miesz­ka­mi w Wa­szyng­to­nie: „coś cięż­kie­go w ich po­sta­wie świad­czy­ło, jak­by, wbrew praw­do­po­do­bień­stwu, ob­ja­wi­ła im się jed­na wi­zja i wy­da­wa­ło się, że na każ­dą twarz wy­pełzł ten sam dziw­ny, bo­le­sny cień”.

      Robi to raz po raz, tak że pod­no­sze­nie oczu znad kart­ki, by zła­pać od­dech, prze­sta­je wy­star­czać. W Rów­nym w Pa­ry­żu do­sta­je­my smut­ną opo­wieść o wie­lo­dnio­wym po­by­cie Bal­dwi­na w wię­zie­niu w Boże Na­ro­dze­nie 1949 roku, po tym jak przy­jął uży­wa­ne ho­te­lo­we prze­ście­ra­dło, nie­świa­do­my, że zo­sta­ło skra­dzio­ne. Tak jest. Wie­lo­dnio­wym. Uży­wa­ne prze­ście­ra­dło. Czło­wiek nie poj­mie peł­ne­go zna­cze­nia przy­miot­ni­ka „kaf­kow­ski”, do­pó­ki nie przy­swoi so­bie tej opo­wie­ści. Bal­dwin nie mówi tego wprost, ale w trak­cie jego po­dró­ży przez per­fid­nie śle­py sys­tem spra­wie­dli­wo­ści sta­je się ja­sne, że Fran­cja, z punk­tu wi­dze­nia „wszyst­kich wy­klę­tych”, jesz­cze nie do koń­ca zo­sta­wi­ła za sobą to, przez co prze­cho­dzi­li lu­dzie przed wiel­ką re­wo­lu­cją.

      Hi­sto­ria ta jest tak do­głęb­nie ab­sur­dal­na (a jej ab­surd to ko­lej­ne pię­tro uci­sku), że na­praw­dę sta­je się ko­micz­na. A to­wa­rzy­szy temu dia­gno­za Bal­dwi­na, że lu­dzie, któ­rzy za­wia­du­ją ta­kim sys­te­mem, to ku­zy­ni tych, co sto­ją na stra­ży spraw w jego „kra­ju oj­czy­stym”. Nie uciek­nie im, na­wet w miej­scu ta­kim jak Pa­ryż, i ta świa­do­mość wy­cho­dzi mu na do­bre. „W ja­kiś głę­bo­ki, czar­ny, ka­mien­ny i wy­zwa­la­ją­cy spo­sób moje ży­cie, dla mnie sa­me­go, roz­po­czę­ło się w trak­cie tego pierw­sze­go roku w Pa­ry­żu (…)”.

      I w tym du­chu pi­sze da­lej, stro­na

Скачать книгу