Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 6
Jedną z trudności, jakie niesie z sobą bycie murzyńskim pisarzem (sięgając po to określenie, bynajmniej nie liczę na specjalne względy, gdyż nie zamierzam sugerować, by było mu gorzej niż komukolwiek innemu), jest to, że o kwestii murzyńskiej pisze się tak dużo. Półki jęczą pod ciężarem informacji i każdy uważa siebie za dobrze poinformowanego. Informacje te cechuje jednak to, że zazwyczaj (na ogół wśród szerokich rzesz) przyczyniają się do ugruntowania tradycyjnych postaw. Tradycyjne postawy są tylko dwie – Za albo Przeciw – mnie samemu trudno zaś stwierdzić, która z nich sprawiła mi więcej bólu. Mówię jako pisarz; patrząc ze społecznego punktu widzenia, jak najbardziej mam świadomość, że zmiana złej woli na dobrą wolę, jakkolwiek byłaby motywowana, jakkolwiek niedoskonała i jakkolwiek wyrażana, jest lepsza niż brak zmiany.
Należy jednak do działalności pisarza – w moim jej wyobrażeniu – badać postawy, zaglądać pod powierzchnię, doszukiwać się źródła. Gdy patrzy się z tego punktu widzenia, kwestia murzyńska jest prawie niedostępna. Można właściwie powiedzieć, że ceną, jaką płaci Murzyn za przyznanie mu prawa do mówienia, jest – w dłuższej perspektywie – odkrycie, iż nie ma o czym mówić („Mowę mi dałeś – mówi Kaliban do Prospera – cała z tego korzyść, że kląć dziś mogę”2). Popatrzmy: olbrzymia aktywność społeczna, jaką generuje ta kwestia, nakłada zarówno na białych, jak i na czarnych obowiązek dalekowzroczności, pracy na rzecz lepszych czasów. To dobrze, dzięki temu mamy stan ciągłego wrzenia; tylko dzięki temu tak naprawdę możliwa stała się zmiana sytuacji Murzyna. Niemniej sprawy społeczne nie są, ogólnie rzecz biorąc, głównym przedmiotem zainteresowania pisarza, niezależnie od tego, czy powinny nim być, czy nie; jest absolutnie konieczne wyrobienie sobie przez pisarza takiego dystansu do tych spraw, który pozwoli mu patrzeć przynajmniej w sposób przejrzysty, tak by nim popatrzy daleko przed siebie, w jakiejkolwiek istotnej kwestii, przede wszystkim miał możliwość sięgnięcia spojrzeniem daleko wstecz. W kontekście kwestii murzyńskiej ani biali, ani czarni – z ich własnych powodów o niebagatelnym dla nich znaczeniu – nie mają najmniejszej chęci, by spoglądać wstecz; myślę jednak, że tylko dzięki przeszłości teraźniejszość staje się zrozumiała, a ponadto, że przeszłość pozostanie czymś okropnym dokładnie tak długo, jak długo będziemy się wzbraniać przed uczciwą jej oceną.
Wiem w każdym razie, że najważniejszy moment mojego rozwoju to czas, kiedy byłem zmuszony uznać, iż jestem swego rodzaju bękartem Zachodu – gdy sięgałem coraz głębiej w przeszłość, nie znajdowałem siebie w Europie, lecz w Afryce. To zaś oznaczało, że w pewien subtelny sposób – w sposób naprawdę głęboki – z Szekspirem, Bachem, Rembrandtem, z kamieniami Paryża, z katedrą w Chartres i z Empire State Building połączył mnie szczególny stosunek. W rzeczywistości nie były to moje dzieła, nie zawierały mojej historii, mógłbym w nieskończoność na próżno szukać w nich swojego odbicia. Byłem intruzem – to nie było moje dziedzictwo. A jednocześnie nie dysponowałem żadnym innym dziedzictwem, na które mógłbym się powołać z nadzieją, że mi posłuży – w oczywisty sposób nie nadawałem się do życia w dżungli czy w plemieniu. Miałem przyswoić sobie te białe stulecia, sprawić, by stały się moimi – miałem pogodzić się z własnym szczególnym do nich stosunkiem, moim szczególnym miejscem w tym projekcie – inaczej nie miałbym miejsca w żadnym. Najtrudniejsze w tym było, że zostałem zmuszony uznać coś, co zawsze przed sobą ukrywałem, coś, co amerykański Murzyn musi ukrywać przed sobą, płacąc w ten sposób za poprawę swego losu w sferze publicznej: że nienawidzę białych ludzi i boję się ich. Nie oznaczało to bynajmniej, że kochałem czarnych; wręcz przeciwnie – gardziłem nimi, być może dlatego, że spośród nich nie wyszedł Rembrandt. W konsekwencji nienawidziłem i bałem się świata. Tym samym nie dość, że przyznawałem światu absolutnie okrutną władzę nad samym sobą, to jeszcze w tym stanie autodestrukcyjnego zawieszenia nie mogłem mieć nadziei na napisanie czegokolwiek.
Człowiek pisze tylko z jednego źródła – z własnego doświadczenia. Wszystko zależy od tego, z jak nieustępliwą konsekwencją wyciśnie z tego doświadczenia do ostatniej kropli – słodkiej czy gorzkiej – treść, jaką ono w sobie mieści. Jedynie to tak naprawdę zajmuje artystę: przetwarzanie zamętu życia na porządek, jakim jest sztuka. Trudność w moim przypadku, przypadku murzyńskiego pisarza, polegała na tym, że w konsekwencji nie wolno mi było zanadto uważnie przyglądać się własnemu doświadczeniu wobec olbrzymich żądań i całkiem rzeczywistych niebezpieczeństw charakteryzujących moje społeczne