Zapiski syna tego kraju. James Baldwin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 6

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Zapiski syna tego kraju - James Baldwin

Скачать книгу

jaką ja z ko­niecz­no­ści tu­taj się po­słu­gu­ję, do­cho­dzi do wnio­sku, że tych rze­czy, któ­re go zra­ni­ły, oraz tych, któ­re go wspo­mo­gły, nie da się od sie­bie od­dzie­lić: pe­wien ro­dzaj po­mo­cy mógł otrzy­mać tyl­ko dla­te­go, że zo­stał w pe­wien spo­sób zra­nio­ny, po­moc zaś znaj­du­je po pro­stu w tym, że dane mu jest prze­cho­dzić od jed­nej za­gad­ki do dru­giej – moż­na by się po­ku­sić o stwier­dze­nie, że wę­dru­je on od jed­nej ka­ta­stro­fy do ko­lej­nej. Kie­dy już za­cznie się szu­kać źró­deł wpły­wów, oka­zu­je się, że są ich dzie­siąt­ki. Nie my­śla­łem za dużo o mo­ich wła­snych, w każ­dym ra­zie nie­do­sta­tecz­nie dużo; za­ry­zy­ku­ję stwier­dze­nie, że Bi­blia Kró­la Ja­ku­ba, re­to­ry­ka ka­zań gło­szo­nych w ko­ścio­łach urzą­dzo­nych za par­te­ro­wy­mi wi­try­na­mi, coś iro­nicz­ne­go, gwał­tow­ne­go i nie­ustan­nie po­wścią­ga­ne­go, co prze­cho­wu­je mowa Mu­rzy­nów – a tak­że coś z za­mi­ło­wa­nia Dic­ken­sa do wir­tu­oze­rii – ja­koś łą­czą się z dzi­siej­szym mną, jed­nak nie dał­bym za to gło­wy. Po­dob­nie nie­zli­cze­ni lu­dzie po­mo­gli mi na wie­le spo­so­bów; ale osta­tecz­nie naj­trud­niej­szą, jak są­dzę, rze­czą w moim ży­ciu (a za­ra­zem przy­no­szą­cą naj­wię­cej sa­tys­fak­cji) jest fakt, że uro­dzi­łem się Mu­rzy­nem, i zo­sta­łem tym sa­mym zmu­szo­ny do za­war­cia swe­go ro­dza­ju ro­zej­mu z tą rze­czy­wi­sto­ścią (ro­zejm to, na­wia­sem mó­wiąc, naj­lep­sze, na co moż­na mieć na­dzie­ję).

      Jed­ną z trud­no­ści, ja­kie nie­sie z sobą by­cie mu­rzyń­skim pi­sa­rzem (się­ga­jąc po to okre­śle­nie, by­naj­mniej nie li­czę na spe­cjal­ne wzglę­dy, gdyż nie za­mie­rzam su­ge­ro­wać, by było mu go­rzej niż ko­mu­kol­wiek in­ne­mu), jest to, że o kwe­stii mu­rzyń­skiej pi­sze się tak dużo. Pół­ki ję­czą pod cię­ża­rem in­for­ma­cji i każ­dy uwa­ża sie­bie za do­brze po­in­for­mo­wa­ne­go. In­for­ma­cje te ce­chu­je jed­nak to, że za­zwy­czaj (na ogół wśród sze­ro­kich rzesz) przy­czy­nia­ją się do ugrun­to­wa­nia tra­dy­cyj­nych po­staw. Tra­dy­cyj­ne po­sta­wy są tyl­ko dwie – Za albo Prze­ciw – mnie sa­me­mu trud­no zaś stwier­dzić, któ­ra z nich spra­wi­ła mi wię­cej bólu. Mó­wię jako pi­sarz; pa­trząc ze spo­łecz­ne­go punk­tu wi­dze­nia, jak naj­bar­dziej mam świa­do­mość, że zmia­na złej woli na do­brą wolę, jak­kol­wiek by­ła­by mo­ty­wo­wa­na, jak­kol­wiek nie­do­sko­na­ła i jak­kol­wiek wy­ra­ża­na, jest lep­sza niż brak zmia­ny.

      Na­le­ży jed­nak do dzia­łal­no­ści pi­sa­rza – w moim jej wy­obra­że­niu – ba­dać po­sta­wy, za­glą­dać pod po­wierzch­nię, do­szu­ki­wać się źró­dła. Gdy pa­trzy się z tego punk­tu wi­dze­nia, kwe­stia mu­rzyń­ska jest pra­wie nie­do­stęp­na. Moż­na wła­ści­wie po­wie­dzieć, że ceną, jaką pła­ci Mu­rzyn za przy­zna­nie mu pra­wa do mó­wie­nia, jest – w dłuż­szej per­spek­ty­wie – od­kry­cie, iż nie ma o czym mó­wić („Mowę mi da­łeś – mówi Ka­li­ban do Pro­spe­ra – cała z tego ko­rzyść, że kląć dziś mogę”2). Po­pa­trz­my: ol­brzy­mia ak­tyw­ność spo­łecz­na, jaką ge­ne­ru­je ta kwe­stia, na­kła­da za­rów­no na bia­łych, jak i na czar­nych obo­wią­zek da­le­ko­wzrocz­no­ści, pra­cy na rzecz lep­szych cza­sów. To do­brze, dzię­ki temu mamy stan cią­głe­go wrze­nia; tyl­ko dzię­ki temu tak na­praw­dę moż­li­wa sta­ła się zmia­na sy­tu­acji Mu­rzy­na. Nie­mniej spra­wy spo­łecz­ne nie są, ogól­nie rzecz bio­rąc, głów­nym przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia pi­sa­rza, nie­za­leż­nie od tego, czy po­win­ny nim być, czy nie; jest ab­so­lut­nie ko­niecz­ne wy­ro­bie­nie so­bie przez pi­sa­rza ta­kie­go dy­stan­su do tych spraw, któ­ry po­zwo­li mu pa­trzeć przy­naj­mniej w spo­sób przej­rzy­sty, tak by nim po­pa­trzy da­le­ko przed sie­bie, w ja­kiej­kol­wiek istot­nej kwe­stii, przede wszyst­kim miał moż­li­wość się­gnię­cia spoj­rze­niem da­le­ko wstecz. W kon­tek­ście kwe­stii mu­rzyń­skiej ani bia­li, ani czar­ni – z ich wła­snych po­wo­dów o nie­ba­ga­tel­nym dla nich zna­cze­niu – nie mają naj­mniej­szej chę­ci, by spo­glą­dać wstecz; my­ślę jed­nak, że tyl­ko dzię­ki prze­szło­ści te­raź­niej­szość sta­je się zro­zu­mia­ła, a po­nad­to, że prze­szłość po­zo­sta­nie czymś okrop­nym do­kład­nie tak dłu­go, jak dłu­go bę­dzie­my się wzbra­niać przed uczci­wą jej oce­ną.

      Wiem w każ­dym ra­zie, że naj­waż­niej­szy mo­ment mo­je­go roz­wo­ju to czas, kie­dy by­łem zmu­szo­ny uznać, iż je­stem swe­go ro­dza­ju bę­kar­tem Za­cho­du – gdy się­ga­łem co­raz głę­biej w prze­szłość, nie znaj­do­wa­łem sie­bie w Eu­ro­pie, lecz w Afry­ce. To zaś ozna­cza­ło, że w pe­wien sub­tel­ny spo­sób – w spo­sób na­praw­dę głę­bo­ki – z Szek­spi­rem, Ba­chem, Rem­brand­tem, z ka­mie­nia­mi Pa­ry­ża, z ka­te­drą w Char­tres i z Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding po­łą­czył mnie szcze­gól­ny sto­su­nek. W rze­czy­wi­sto­ści nie były to moje dzie­ła, nie za­wie­ra­ły mo­jej hi­sto­rii, mógł­bym w nie­skoń­czo­ność na próż­no szu­kać w nich swo­je­go od­bi­cia. By­łem in­tru­zem – to nie było moje dzie­dzic­two. A jed­no­cze­śnie nie dys­po­no­wa­łem żad­nym in­nym dzie­dzic­twem, na któ­re mógł­bym się po­wo­łać z na­dzie­ją, że mi po­słu­ży – w oczy­wi­sty spo­sób nie nada­wa­łem się do ży­cia w dżun­gli czy w ple­mie­niu. Mia­łem przy­swo­ić so­bie te bia­łe stu­le­cia, spra­wić, by sta­ły się mo­imi – mia­łem po­go­dzić się z wła­snym szcze­gól­nym do nich sto­sun­kiem, moim szcze­gól­nym miej­scem w tym pro­jek­cie – ina­czej nie miał­bym miej­sca w żad­nym. Naj­trud­niej­sze w tym było, że zo­sta­łem zmu­szo­ny uznać coś, co za­wsze przed sobą ukry­wa­łem, coś, co ame­ry­kań­ski Mu­rzyn musi ukry­wać przed sobą, pła­cąc w ten spo­sób za po­pra­wę swe­go losu w sfe­rze pu­blicz­nej: że nie­na­wi­dzę bia­łych lu­dzi i boję się ich. Nie ozna­cza­ło to by­naj­mniej, że ko­cha­łem czar­nych; wręcz prze­ciw­nie – gar­dzi­łem nimi, być może dla­te­go, że spo­śród nich nie wy­szedł Rem­brandt. W kon­se­kwen­cji nie­na­wi­dzi­łem i ba­łem się świa­ta. Tym sa­mym nie dość, że przy­zna­wa­łem świa­tu ab­so­lut­nie okrut­ną wła­dzę nad sa­mym sobą, to jesz­cze w tym sta­nie au­to­de­struk­cyj­ne­go za­wie­sze­nia nie mo­głem mieć na­dziei na na­pi­sa­nie cze­go­kol­wiek.

      Czło­wiek pi­sze tyl­ko z jed­ne­go źró­dła – z wła­sne­go do­świad­cze­nia. Wszyst­ko za­le­ży od tego, z jak nie­ustę­pli­wą kon­se­kwen­cją wy­ci­śnie z tego do­świad­cze­nia do ostat­niej kro­pli – słod­kiej czy gorz­kiej – treść, jaką ono w so­bie mie­ści. Je­dy­nie to tak na­praw­dę zaj­mu­je ar­ty­stę: prze­twa­rza­nie za­mę­tu ży­cia na po­rzą­dek, ja­kim jest sztu­ka. Trud­ność w moim przy­pad­ku, przy­pad­ku mu­rzyń­skie­go pi­sa­rza, po­le­ga­ła na tym, że w kon­se­kwen­cji nie wol­no mi było za­nad­to uważ­nie przy­glą­dać się wła­sne­mu do­świad­cze­niu wo­bec ol­brzy­mich żą­dań i cał­kiem rze­czy­wi­stych nie­bez­pie­czeństw cha­rak­te­ry­zu­ją­cych moje spo­łecz­ne

Скачать книгу