Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 9
Jednak jeśli tylko czyimś ideałem społeczeństwa nie jest rasa skrzętnie przeanalizowanych, ciężko pracujących zer, nie sposób na poważnie twierdzić, że powieści protestu realizują te wzniosłe cele, z którymi się obnoszą, ani podzielać wyrażanych współcześnie optymistycznych opinii na ich temat. Okazują się tym, czym są: zwierciadłem naszej dezorientacji, nieuczciwości i paniki, uwięzionym i unieruchomionym w zalanym słońcem więzieniu amerykańskiego snu. To fantazje pozbawione punktów stycznych z rzeczywistością, pełne sentymentalizmu – podobnie jak filmy typu Najlepsze lata naszego życia czy twórczość Jamesa M. Caina. Poza oślepiającymi efektami specjalnymi tych współczesnych oper wciąż dostrzec można, jako kontrolującą je siłę, teologiczne skłonności pani Stowe czy nieznośne płycizny The Rover Boys. W końcu cel powieści protestu zdaje się bardzo przypominać gorliwość, z jaką owi alabastrowi misjonarze, którzy przybyli do Afryki, zakrywali nagość tubylców, by pognać ich w blade ramiona Jezusa, a stamtąd w niewolę. Dzisiejszym celem stało się przykrojenie wszystkich Amerykanów do wymiaru kompulsywnego, bezbarwnego gościa imieniem Joe.
Jest osobliwym tryumfem społeczeństwa, a zarazem jego klęską, że zdołało przekonać ludzi, którym nadało status podrzędnych, o zgodności tego wyroku ze stanem faktycznym; społeczeństwo posiada moc i broń pozwalające zamienić jego opinię w fakt, przez co uznawani za gorszych faktycznie się nimi stają, jeśli brać pod uwagę realia społeczne. Zjawisko to jest dzisiaj lepiej zamaskowane niż w dobie poddaństwa, aczkolwiek równie nieubłagane. Dzisiaj, tak jak wówczas, okazuje się, że jesteśmy spętani – wpierw od zewnątrz, następnie od wewnątrz – naturą kategorii, które sami stosujemy. A do ucieczki od nich nie przyczyni się gorzkie pomstowanie przeciwko tej pułapce – jest tak, jak gdyby właśnie te zabiegi miały sprawić, że zostaniemy w niej zatrzaśnięci. Kształtujemy się, owszem, w tej klatce rzeczywistości, która została nam przekazana w spadku z chwilą narodzin, ale także wtedy, gdy zmagamy się z nią; a jednak to właśnie będąc zależni od tej rzeczywistości, doświadczamy najbardziej bezgranicznej zdrady. Społeczeństwo zespalają nasze potrzeby, to my tworzymy je za pomocą legendy, mitu, przymusu, a także w obawie, że bez nich zostaniemy strąceni w tę otchłań, w której – jak na Ziemi przed powstaniem Słowa – tkwią ukryte społeczne fundamenty. Właśnie przed tą otchłanią – nami samymi – społeczeństwo ma nas chronić; ale tylko ta otchłań – my, nieznani samym sobie, domagający się nieustannie nowego aktu kreacji – może nas zbawić „od Złego, w którego mocy leży świat”4. Ku temu właśnie wiecznie dążymy, a jednocześnie, wykonując ten sam ruch, przed tym samym wiecznie próbujemy uciec.
Trzeba pamiętać, że prześladowany i prześladowca są z sobą związani w tym samym społeczeństwie: akceptują te same kryteria, podzielają te same przekonania, obaj zależą od tej samej rzeczywistości. Mówić z wnętrza tej klatki o „nowym” społeczeństwie jako o pragnieniu prześladowanych jest rzeczą romantyczną, więcej – pozbawioną sensu, albowiem ta przejmująca zależność od rekwizytów rzeczywistości, które prześladowany dzieli z Herrenvolkiem5, sprawia, że prawdziwie „nowe” społeczeństwo staje się czymś nie do pomyślenia. Nowe społeczeństwo miałoby być tym, z którego znikną nierówności i w którym dokona się zemsta – albo nie będzie w nim prześladowanych, albo prześladowany i prześladujący zamienią się miejscami. Koniec końców sądzę jednak, że pragnienie, które odrzucono, to pragnienie poprawy statusu, akceptacja w obrębie istniejącej wspólnoty. Dlatego też Afrykanin, wygnaniec, poganin, popędzony z podestu licytacyjnego na pola, upadał na kolana przed Bogiem, w Którego Musi Odtąd Wierzyć, przed Tym, który go stworzył, ale nie na Swój obraz. Ta scena, owo niepodobieństwo, należy do murzyńskiego dziedzictwa w Ameryce: „Obmyj mnie”, wołał niewolnik do swego Stwórcy, „a wybieleję, nad śnieg wybieleję!”6. Czarny bowiem jest kolorem złego; jedynie szaty zbawionych są białe. Z tym wołaniem, które nieubłaganie niesie się w powietrzu i rozlega w jego głowie, zmuszony jest on żyć. Pod płaszczykiem szeroko upublicznianego katalogu okrucieństw trwa – przywodząc na myśl wizję, wspomnienie kościelnych dzwonów, których brzmienie wypełnia przestrzeń – owa rzeczywistość, przed którą, w tym samym koszmarnym wyobrażeniu, ów człowiek już to uchodzi, już to rwie się ją przyjąć. Jego los w dzisiejszej Ameryce, tym kraju oddanym śmierci paradoksu (któremu z tej właśnie przyczyny paradoks może przynieść zagładę), jest równie wieloznaczny jak obrazek z Kafki. Uciekać albo nie uciekać, zmieniać swoją sytuację lub jej nie zmieniać – wychodzi na to samo; przeznaczenie ma on wypisane na czole, nosi je w sercu. W Synu swego kraju Bigger Thomas stoi na rogu ulicy, przyglądając się, jak w słońcu sunie po niebie samolot pilotowany przez białych, i klnie, gdy gorycz zagotowuje się w nim jak krew, kiedy przypomina sobie milion zniewag, okropny, rojący się od szczurów dom, upokorzenie ze strony pomocy społecznej, zapamiętałe, szpetne kłótnie, i nienawidzi tego wszystkiego – nienawiść tli się na tych stronach jak