Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 5
Albo takimi, jakimi już się stali pod każdym względem poza swoją faktyczną postacią – zamierzchłymi. Bowiem jeśli zmartwienie, jak powiada nam Eklezjasta, nie trwa po wsze czasy, podobnie wieczna nie jest Władza, a to bodaj na fakcie, nadziei czy też micie Władzy owa tożsamość, która nazywa siebie białą, od zawsze bazowała.
Gdy ta książka ukazywała się po raz pierwszy, dopiero co skończyłem trzydzieści jeden lat, a w chwili, kiedy to przeczytacie, będę już po sześćdziesiątce. Uważam to za coś zgoła niesamowitego, ale nie wspominam o tym teraz, by coś świętować czy nad czymś płakać. Nie sądzę, bym miał powody, aby się skarżyć: z całą stanowczością myślę, że wręcz przeciwnie – raczej by przystać na to, co było, i to niezależnie od tego, co przyniesie jutro. Mam jednak powody do rozmyślań – zawsze się je ma, gdy trzeba spojrzeć wstecz. Pamiętam wielu ludzi, którzy pomogli mi na różne sposoby, których nie podejmuję się tu opisywać, tyle lat temu, kiedy byłem tamtym oniemiałym dzieciakiem z wybałuszonymi oczami, siedzącym w moim wspomnieniu gdzieś w kącie na podłodze. Było mi trudno w Village, gdzie masa ludzi, zagrzewana przez gliniarzy, uważała za świetną zabawę obijanie moją głową stołów i krzeseł, tak że wkrótce przestałem mówić o swoich „konstytucyjnych” prawach. Jestem, jak sądzę, ocalonym.
Ocalonym z czego? W tamtych latach, kiedy ogarniało mnie przerażenie, kiedy pałałem gniewem albo zbierało mi się na płacz, mówiono mi: „Trzeba czasu, Jimmy. Trzeba czasu”. Zgadzam się, wciąż się zgadzam, jakkolwiek wcale nie trzeba było dużo czasu, by wielu z tych ludzi, których wówczas, w latach pięćdziesiątych, znałem, zrejterowało, postanowiło mieć z tego coś dla siebie i ustroiło się w amerykańską flagę. Żałosna i nikczemna banda tchórzy, której niegdyś zawierzyłem życie – „tacy przyjaciele”!
Ale o tym wszystkim porozmawiamy innego dnia. Kiedy mówiono mi, gdy byłem młody, że trzeba czasu, mówiono mi, że trzeba czasu, by czarną osobę w tym kraju zaczęto traktować jak istotę ludzką, ale że to się stanie. Będziemy działać, by tak się stało. Przyrzekamy ci.
Sześćdziesiąt lat ludzkiego życia to dużo czasu na wywiązanie się z obietnicy, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę wszystkie żywoty poprzedzające mój i te przebiegające równolegle z nim.
To, co wydarzyło się za mojego życia, to wyliczenie dokonań moich przodków. Nie dotrzymano żadnej z danych im obietnic, żadnej z danych mnie, a ja sam nie mogę doradzać tym, którzy przychodzą po mnie, ani moim krewnym z całej kuli ziemskiej, by wierzyli w jakiekolwiek słowo wypowiadane przez moich upadłych moralnie rodaków.
„A chociaż – jak pisze Doris Lessing w przedmowie do Opowieści afrykańskich – okrucieństwa wyrządzone przez białego człowieka czarnemu człowiekowi zaliczają się do najcięższych zarzutów w akcie oskarżenia przeciw ludzkości, uprzedzenie ze względu na kolor skóry nie jest naszą winą pierwotną, a tylko jednym z aspektów zaniku wyobraźni, który utrudnia nam dostrzeżenie nas samych w każdym stworzeniu, które oddycha pod słońcem”3.
Amen. En avant.
James Baldwin
18 kwietnia 1984
Amherst, Massachusetts
Zapiski autobiograficzne
Urodziłem się w Harlemie trzydzieści jeden lat temu. Powieści zacząłem wymyślać mniej więcej z chwilą, kiedy nauczyłem się czytać. Historia mojego dzieciństwa to ponura opowieść, jakich wiele, i możemy ją pominąć, kwitując oględnym stwierdzeniem, że bynajmniej nie zastanawiałbym się nad przeżywaniem jej po raz drugi. W tamtych czasach męczącym i tajemniczym zwyczajem mojej matki było rodzenie kolejnych dzieci. Jedno po drugim brałem je od niej, tak że jedną rękę zajmowało mi niemowlę, a drugą książka. Dzieci prawdopodobnie cierpiały, jakkolwiek z uprzejmości zaprzeczają dzisiaj, by tak było, i w taki oto sposób przeczytałem wielokrotnie Chatę wuja Toma oraz Opowieść o dwóch miastach; prawdę rzekłszy, w ten sposób przeczytałem niemal wszystko, co tylko wpadło mi w ręce – poza Biblią, prawdopodobnie dlatego, że była jedyną książką, do której czytania mnie zachęcano. Muszę także wyznać, że pisałem – bardzo dużo – a pierwszym sukcesem zawodowym, a w każdym razie pierwszym przypadkiem, kiedy moja próba ukazała się drukiem, była publikacja opowiadania o rewolucji hiszpańskiej – jako dwunastolatek zdobyłem tym tekstem jakąś tam nagrodę w konkursie zorganizowanym przez gazetkę kościelną o niezwykle krótkim, jak się potem okazało, życiorysie. Pamiętam, że opowiadanie zostało poddane cenzurze pani redaktorki, choć nie pamiętam dlaczego, i że byłem tym oburzony.
Pisałem także sztuki i piosenki, z których jedna przyniosła mi osobisty list gratulacyjny od burmistrza La Guardii, a także poezję, o której im mniej powiem, tym lepiej. Matkę zachwycały te wszystkie wypadki, czego nie da się powiedzieć o ojcu – chciał, bym został kaznodzieją. Zostałem nim, kiedy miałem czternaście lat, a skończywszy siedemnaście, zaprzestałem posługi. Krótko po tym opuściłem dom. Bóg wie, jak bardzo męczyłem się ze światem handlu i przemysłu (sądzę, że ich przedstawiciele powiedzieliby, że to oni męczyli się ze mną), by mając dwadzieścia jeden lat i ukończony dostatecznie duży fragment powieści, otrzymać stypendium Saxtona1. W dwudziestym drugim roku mojego życia było już po stypendium, powieści nie chciało kupić żadne wydawnictwo i zacząłem pracować jako kelner w restauracji w Village, a także pisywać recenzje książek – w większości, jak się okazało, poświęconych kwestii murzyńskiej, w której automatycznie, za sprawą koloru