Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapiski syna tego kraju - James Baldwin страница 4
Głos w jednej z pieśni woła: „na skałę zbyt dla mnie wysoką wyprowadź mnie”; inny zaś woła: „ukryj mnie w skale!”; jeszcze inny oświadcza: „w tej skale mój dom”. Albo: „Pobiegłam ku skale, by twarz mą skryć / zawołała skała: nie ukryjesz nic!”.
Te nagromadzone w ciągu stuleci pokłady skały po odcyfrowaniu okazywały się częścią mojego dziedzictwa – częścią, zaznaczam, nie całokształtem – ale jeżeli chciałem upominać się o prawo przysługujące mi z urodzenia, którego ledwie cieniem była dziedziczona przeze mnie spuścizna, musiałem zmierzyć się ze skałą i przyjąć ją do siebie. W przeciwnym razie to ona upomniałaby się o mnie.
Albo też, ujmując to inaczej, pozostawiona mi spuścizna była osobliwa, w szczególny sposób ograniczona i ograniczająca – moje urodzenie dawało mi rozległe prawo udziału, łącząc mnie ze wszystkim, co żyje, i z każdym, po wsze czasy. Ale nie sposób dochodzić prawa przysługującego z urodzenia, nie przyjmując jednocześnie pozostawionej spuścizny.
Dlatego kiedy zacząłem na poważnie pisać – kiedy wiedziałem już, że się zaangażowałem, że będzie to moim życiem – musiałem starać się opisać tę szczególną kondycję, która była – jest – żywym dowodem odziedziczonej przeze mnie spuścizny. A jednocześnie, posługując się tym samym opisem, musiałem upomnieć się o prawo przysługujące mi z urodzenia. Jestem tym, czym uczyniły mnie czas, okoliczności, historia – to pewne – ale jestem też czymś dużo więcej. Wszyscy jesteśmy.
Kwadratura koła, jaką jest kolorowość, to dziedzictwo każdego Amerykanina i każdej Amerykanki, zarówno czarnych, jak i białych, czy to w świetle prawa, czy w świetle dnia. To straszliwe dziedzictwo, za które niewysłowione rzesze sprzedały swoje przyrodzone prawo. Rzesze ludzi robią tak do dziś. Owa potworność tak silnie zespoliła z sobą przeszłość i teraźniejszość, że jest praktycznie rzeczą niemożliwą – a z pewnością pozbawioną sensu – mówić o niej jak o czymś, co rozgrywa się, by tak rzec, w czasie. Gestem samobójczym, tak jak zresztą było dotąd, może być próba mówienia o niej do ludzkich rzesz, które – jeśli przyjąć, że mają świadomość istnienia czasu – wierzą, że czas da się przechytrzyć.
W każdym razie coś podobnego ma pewien związek z moimi początkami. Próbowałem umiejscowić się w określonym dziedzictwie i posłużyć się tym dziedzictwem właśnie po to, żeby upomnieć się o moje przyrodzone prawo, którego owo dziedzictwo tak brutalnie i wyraźnie mi odmawiało.
Nie jest przyjemne być zmuszonym przyznać, z górą trzydzieści lat później, że ani ta dynamika, ani ta konieczność nie uległy przekształceniu. Zaszły powierzchowne zmiany, których skutki są w najlepszym razie niejednoznaczne, w najgorszym zaś – katastrofalne. Pod względem moralnym nie zaszła żadna zmiana, a zmiana moralna to jedyna zmiana rzeczywista. Plus ça change, utyskują zirytowani Francuzi (którym można zaufać, że wiedzą, co mówią), plus c’est la même chose („Im bardziej się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo”). Przynajmniej mają dość klasy, że stać ich w tej kwestii na szczerość.
Jedyną prawdziwą zmianą ostro rysującą się w tym obecnym, niewysłowienie groźnym chaosie jest paniczny niepokój po stronie tych, którzy oczerniali i podporządkowywali sobie innych tak długo, że sytuacja odwróciła się na ich niekorzyść. Ani razu Cywilizowani nie zdołali uszanować, uznać czy opisać Dzikusa. Jest on, praktycznie rzecz biorąc, źródłem ich bogactwa, a nieprzerwane podporządkowanie go ich jarzmu – kluczem do ich władzy i chwały. To prawda absolutna i niezbita w Afryce Południowej – by ograniczyć się do tylko jednej części Afryki – a także w odniesieniu do codzienności czarnych mężczyzn i kobiet; tutaj czarnego z punktu widzenia gospodarki najzwyczajniej spisano na straty i z tego powodu zachęca się go, by wstępował do armii albo, zgodnie z przekonaniem, jakie żywią choćby Daniel Moynihan i Nathan Glazer, by został listonoszem, by na coś się, na miłość boską, przydał, gdy biali mężczyźni biorą na swoje barki ciężkie brzemię rządzenia światem.
Cóż. Plus ça change. A co dopiero miałby powiedzieć czarny obywatel o „takich przyjaciołach”, mając na myśli swoich krajanów!
Pod rusztowaniem z bieżących dni, nadziei, przedsięwzięć czai się niewypowiedziana, lodowata panika. Powiedziałem, że Cywilizowani ani razu nie zdołali uszanować, uznać czy opisać Dzikusa. Z chwilą, gdy stwierdzili, że jest on dzikusem, zniknęło wszystko, co można by szanować, uznawać czy opisywać. Za to dzikusy opisują Europejczyków – którzy, wylądowawszy w Nowym (!) Świecie, nie byli jeszcze białymi – jako „ludzi z niebios”. Podobnie dzicy w Afryce żadną miarą nie mogli przewidzieć udręki tej diaspory, na którą mieli być skazani. Nawet wodzowie sprzedający Afrykańczyków w niewolę nie mogli przypuszczać, że niewola ta będzie trwać wiecznie, a w każdym razie przynajmniej tysiąc lat. Doświadczenie dzikich nie mogło przygotować ich na tego rodzaju wyobrażenie, podobnie jak na to, że o ziemi będzie się myśleć jak o czymś, co można kupować i sprzedawać (tak jak ja nie mogę uwierzyć, że ludzie naprawdę kupują i sprzedają przestrzeń powietrzną nad wieżowcami Manhattanu).
A jednak to wszystko się stało i dzieje się nadal. Z głębi tego niewiarygodnego okrucieństwa otrzymujemy mit o wesołym Bambo i Przeminęło z wiatrem. Wydaje się, że mieszkańcy Ameryki Północnej do dziś wierzą w te legendy, które stworzyli i które nie mają absolutnie żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. A kiedy legendy te są atakowane, jak obecnie – na całym ziemskim globie, który nigdy nie był i nie będzie biały – moi ziomkowie robią się dziecinnie mściwi i nad wyraz niebezpieczni.
Owa