Mara. Michał Kuźmiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mara - Michał Kuźmiński страница 3
– Cześć, gdzie zgubiłeś Ankę? – zapytał Bastian, patrząc na puste siodełko za plecami motocyklisty, gdy ten zdjął kask i kiwnął mu głową na powitanie.
– Jedzie. – Gerard przeczesał palcami płowe włosy i odruchowo poklepał się po kieszeniach kurtki. Wygrzebał paczkę gum do żucia, wsunął jedną w usta.
– O, zdała? Za którym razem?
– Nie pytaj. Drażliwy temat. To twoje? – Gerard wskazał podbródkiem na dom.
– Nie, teraz już siostry – odpowiedział dziennikarz. – Robię tu za ciecia, póki ona siedzi w Stanach. Chcesz zobaczyć?
Ruszyli w głąb podwórka. Mały wiejski dom z cegły, ale odnowiony zgodnie z najnowszą modą z pisemek o dizajnie. W kolorystyce szarość i czerwień. Okiennice ze szczotkowanego drewna, blaszany gont na dachu. Grunt wokół domu był już splantowany, ziemia przygotowana do wysiania trawy i zasadzenia roślin.
Spojrzenie Gerarda prześlizgnęło się bez entuzjazmu po domu i powędrowało ku zabudowaniom. Przystanął, zmrużył oczy. Porośnięty gdzieniegdzie mchem dach zapadał się nieco pośrodku, ale harde deski ścian sugerowały, że budynek jeszcze chce tu postać. Gerard podszedł do wrót i uchylił je na tyle, na ile pozwalał łańcuch. Z wydeptanego klepiska podniósł się obłoczek pyłu, z wnętrza buchnęło gorącem. Zapachniało starym drewnem, słomą i kurzem – wonią, której nie da się z niczym pomylić.
– A to? – zapytał.
– Stodoła. – Bastian wzruszył ramionami. – Jeszcze nie wiem, co Bella z nią zrobi, pewnie rozwali, bo ta ruina trochę straszy.
– Nie! – zaprotestował gwałtownie Gerard. – To jest warte więcej niż wszystko, co do tej pory wpakowaliście w dom. Bezcenne!
Bastian wytrzeszczył oczy i też podszedł do wrót stodoły. Gerard pogładził czule drewno wierzchem dłoni.
– Te deski mają ze sto lat. Wysezonowane na amen. – Przebiegł palcami wzdłuż ostrych rysów słojów. Wciągnął zapach starego drewna, aż zadrgały mu nozdrza. – Piękne.
Bastian też przesunął palcem po chropowatej powierzchni. Skóra zamrowiła, jakby popieścił go prąd. Przypomniały mu się drzazgi, które wbiły mu się kiedyś pod paznokcie.
– Ostatnio szukaliśmy z ojcem takiego drewna na elewację do jednej realizacji – mówił dalej Gerard. – Zapłaciliśmy majątek.
Bastian kopnął lekko w drzwi i odwrócił się na pięcie. Znowu się jej udało. Spłaciła wszystkich jakimiś groszami, a okazuje się, że już jest do przodu. Bella zawsze miała szczęście. Kupowała kota w worku i okazywało się, że w środku jest złoto. Kiedy on kupował kota w worku, w najlepszym wypadku był tam kot.
Jak to się w ogóle stało? Odkąd tu przyjechał, wciąż zadawał sobie to pytanie. Babcia Aniela odeszła pierwsza, gdy Bastian – późne dziecko swoich rodziców – był w liceum. Dziadek Adam żył potem już jakby z rozpędu. Bastian, który przez ten czas odwiedził go może dwa razy, patrzył w jego kościstą twarz obciągniętą pomarszczoną skórą, cienką, niemal półprzezroczystą, jakby patrzył na wygasły lampion, zażenowany tym, że on, kuglarz słów, nie ma pojęcia, co powiedzieć.
Kiedy skończył te naście lat, zaczął się buntować, że tu nuda i śmierdzi, wielkomiejski bon vivant w najmodniejszych ciuchach już od szkoły średniej. Ale dopiero po śmierci babci i wylewie dziadka zorientował się, że miejsce jego dziecięcych zabaw nie jest już ani trochę zabawne. Nie mógł znieść tej myśli.
Dziadek dożył osiemdziesięciu dwóch lat i zmarł, gdy Bastian był na studiach. Dom Anieli i Adama Świątków z gospodarstwem, sadem i kawałkiem pola ostatecznie oddryfował z jego orbity. Mieszkał tam wuj Marian, który coraz częściej utyskiwał, że już nie ma zdrowia do biegania po obejściu i że chętnie przeniósłby się do kawalerki, bo jak tu mieszkać w takim domu. Aż wreszcie w zeszłym roku zwichnął staw biodrowy i kwestia przeprowadzki do miasta stała się paląca.
Familia zastygła w zamyśleniu, co robić – bo trzeba zachować, ale nie zmarnować. Tylko Bella się nie zastanawiała. Krótka peregrynacja po rodzinie, propozycja prosto z mostu, konkretnie, notarialnie, przelewem. Wuj i ciotka zgodzili się od razu. Matka Belli i Bastiana miała opory przed braniem pieniędzy od córki, która przy świątecznym stole wypaliła z powagą, że przecież i tak prędzej czy później je odziedziczy. Bastian obserwował w milczeniu swoją siedem lat starszą siostrę, tę obrotniejszą i na wiele innych sposobów pierwszą, szczerzącą zęby w uśmiechu rekina biznesu. I wybuch wymuszonej wesołości rodziców po tym oświadczeniu.
Wtedy do niego dotarło, że jemu nie należy się nic.
Nie żeby planował rzucić wszystko i wyjechać na wieś. Ale Raport Strzygonia był ciągle pod kreską, przydałby się każdy grosz. W rodzinie jednak o takich rzeczach się nie rozmawia. Chyba że jest się Bellą.
Pomyślał, że nie tylko mu się nie należało – właściwie mu nie zależało. To miejsce zawsze było ledwie pamiętaną wakacyjną scenerią, która dla chłopca z miasta stawała się a to Dzikim Zachodem, a to źródłem zatruć pokarmowych. Ale teraz, gdy cieciował na siostrzanych włościach, przychodziło mu czasem do głowy, że cała ta ziemia przesypała mu się przez palce.
Choć z początku propozycję siostry, by popilnował budowy, gdy ona wyjedzie na trzy miesiące do Stanów, uznał za absurdalną, to stopniowo wydawała mu się coraz lepszym pomysłem. Miałby gdzie mieszkać za darmo, nie musiałby wracać do rodziców ani nic wynajmować. A była to jedna z wielu rzeczy, na które nie starczało mu pieniędzy.
Wrócili z Gerardem na podjazd i zobaczyli, jak od strony miasteczka zbliża się czerwony motor.
– O, jedzie – mruknął Bastian, nagle straciwszy humor.
– Zła jest. – Gerard się skrzywił. Blizna na twarzy, mimo że blada i częściowo niknąca w krótkiej, starannie wypielęgnowanej brodzie, podzieliła jego policzek na dwie połówki.
– Skąd wiesz?
– Patrz, jak trzyma głowę. Ale przynajmniej jedzie szybciej niż pięćdziesiąt, a to już postęp.
Dziennikarz musiał przyznać, że to robi wrażenie. Zatrzymała basujący lekko motor pośrodku podwórza, oparła się nogami o ziemię i swobodnym ruchem zdjęła kask, a rude włosy rozsypały się jej na ramionach. Miała na sobie skórzaną pomarańczową kurtkę i obcisłe dżinsy, motocyklowe buty i rękawice. Przypomniał ją sobie sprzed kilku lat, gdy nabzdyczona ganiała po Podhalu w długiej spódnicy z indyjskiego sklepu.
Doktor Anna Serafin, pomyślał. No, no.
– Nie tak, Bastian, patrz, już się pali... – Złapała go za rękę i obróciła kolbę kukurydzy, która z jednej strony zrobiła się brązowa.
Wyrwał dłoń i upuścił szczypce. Zaklął. Odskoczyła.
– Wiolka, zajmij się czymś i nie wpieprzaj mi się, okej? – syknął. – Możesz na przykład nakryć. W każdym razie zejdź mi z oczu, dobrze?