Mara. Michał Kuźmiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mara - Michał Kuźmiński страница 5
Władysław Wężyk już miał coś powiedzieć, ale w jego kieszeni zawibrował telefon. Mężczyzna popatrzył na wyświetlacz. Na czoło wystąpił mu pot. Wężyk wiedział, że czas ucieka, nie trzeba mu było przypominać.
Wtem usłyszał pomruk tuningowanego silnika. Czarne nisko zawieszone stare bmw o przyciemnianych szybach sunęło powoli od strony Dąbrowy wzdłuż ogrodzenia, po którym wspinało się dzikie wino. Obserwował, jak auto znika za węgłem domu. Rozległ się ryk silnika i pisk opon, jakby samochód ruszył z kopyta. Z drogi podniósł się obłoczek pyłu.
– A, odechciało mi się – mruknął.
Bastian odłożył miskę na suszarkę i zrobiło się cicho. Przez otwarte okno słyszał żaby i poświstywanie puszczyka. Brakowało mu nocnych odgłosów miasta. W dzwoniącej w uszach ciszy odruchowo zaczynał mówić szeptem.
Nie lubił zostawać w tym domu sam, wolał, jak po obejściu kręcili się robotnicy, pokrzykiwali do siebie niecenzuralnie albo wołali do niego: „Panie kierowniku!”. Tu zawsze ktoś się krzątał, trzaskały drzwi, dzwoniły garnki, grało radio. Ta cisza była nienaturalna, nie pasowała do tego miejsca. W tej ciszy każdy szelest podnosił mu włoski na przedramionach.
Wiolkę zostawił w ogrodzie, Anka i Gerard gdzieś zniknęli. Znów był sam. Wyszedł na zewnątrz. Upał odpuścił, rześkie powietrze pachniało zielenią i dymiącym jeszcze niemrawo grillem. W świetle księżyca zobaczył, jak Wiolka chwieje się na leżaku. Ramiączko bluzki zsunęło jej się z ramienia, szorty wpijały się w uda. Czknęła, gdy go zobaczyła.
– Chodź do domu. – Wydął wargi. – Nawaliłaś się.
Podał jej rękę, uwiesiła się na nim, tak że o mało się nie przewrócił. Zarzucił sobie jej ramię na plecy, przylgnęła do jego boku, wiotka, ciepła, pachnąca grillem, potem i jabłkami. Mruczała coś, kiedy prowadził ją po schodkach do środka. W półmroku zawahał się i pokierował ją do swojej sypialni. Pomógł jej się położyć, zwaliła się na łóżko, wyciągnęła na wznak, czarne włosy rozsypały się na poduszce. Zdjął jej ze stóp klapki i zarzucił na nią kołdrę.
– Tylko nie zarzygaj mi łóżka – mruknął i zabrał koc.
– Ale gdzie idziesz...? – Nie lubił tego płaczliwego tonu. – Bastian!
Umył zęby i w podkoszulku i bokserkach wyszedł przed dom. Gdzieś z oddali niosło się szczekanie psa. Coś było – w zapachu ziemi, w temperaturze powietrza, w kształcie drzew na horyzoncie. I jeszcze gwiazdy, których w sierpniu migotało tyle, że niebo bielało, przeprute smugą Drogi Mlecznej. Odwrócił się, jakby spodziewał się zobaczyć za sobą rozświetlone okna, pełgający za ciasno utkaną firanką błękitny poblask telewizora i cień zgromadzonych wokół niego głów. Jakby spodziewał się usłyszeć śmiech ciotki Wery, jakby wisząca w drzwiach kolorowa zasłona z koralików miała zaraz poruszyć się i na schodki miał wyjść dziadek. Ale okna były ciemne, drzwi zamknięte, a w środku rozlegało się tylko chrapanie pijanej Wiolki.
Zrobił krok. Tak poszerzał kiedyś swoje granice. Zakładał się sam ze sobą, że wyjdzie poza bezpieczny zasięg trapezów światła z okien, w wilgotny mrok sadu, między poskręcane konary owocowych drzew. Dzisiaj pewnie przeparadował przez podwórko, ominął wykop pod basen i wszedł między drzewa. Patrzył pod nogi, żeby nie wdepnąć w zgniłka, gdy coś smagnęło go w twarz. Zaufał wspomnieniu, w którym gałęzie znajdowały się wyżej.
Miał na to ochotę od początku, ale widocznie dalej siedział w nim chłopiec, który bał się ciemności. Dzisiaj jednak ma pretekst, a noc jest upojnie ciepła.
Kiedy nachylił się nad rozpiętym między jabłonkami hamakiem, znowu zrzedła mu mina. Hamak był zajęty – Anka i Gerard spali w najlepsze. On ledwie się w hamaku mieścił, ona przytulała się do jego boku. Gerard jedną rękę podłożył pod głowę, drugą obejmował Ankę, trzymając dłoń na jej biodrze. Twarz miał spokojną, pogodną, ona też – spomiędzy jej brwi zniknęła zmarszczka, która nadawała jej twarzy sceptyczny wyraz. Anka obejmowała kolanem udo Gerarda, rękę wsunęła pod jego podkoszulek, zwijając dłoń na jego piersi w piąstkę jak mała dziewczynka.
Miałby prawo ich obudzić i wysłać do domu. Pościelił im i naszykował ręczniki. A teraz w jego łóżku śpi Wiolka, a w hamaku oni. Znowu ktoś go ubiegł. Popatrzył na Ankę, sukienka zwijała jej się dookoła kolan.
A może z nią jest tak jak z tym miejscem?
Zawsze wydawało mu się, że nie trzeba by wiele, żeby zaciągnąć ją do łóżka. Wystarczyłaby butelka wina, czekoladki i powtarzanie, jaka jest mądra. Tylko później musiałby albo się z nią ożenić, albo wyemigrować, bo w Krakowie byłoby za mało miejsca dla niego i jej urażonej dumy. Śmiał się w duchu, że facet, który byłby w stanie z nią wytrzymać, to albo święty, albo masochista. I sprawdziło się. Doprawdy, podziwiał ten śląski etos pracy. Mało komu chciałoby się ledwie widzialnymi ruchami, jak na kole garncarskim, wygładzać jej kanty i wydobywać z niej całkiem fajną babkę. W każdym razie nie jemu. Więc zajął się tym Gert.
Anka poruszyła się, znowu przez sen ściągnęła brwi i czar prysł. A do tego miała rozstępy. Przykrył ich kocem, ostrożnie, żeby ich nie obudzić.
Czasem fantazjował, że gdyby wszystkie jego życiowe plany szlag trafił, mógłby tu wrócić. Uprawiać chrzan, czosnek niedźwiedzi albo jabłka na cydr. Zostać wiecznie podchmielonym rolnikiem, do którego przyjeżdżaliby kucharze celebryci, a on opowiadałby im o tym, jak współczesna cywilizacja nie daje człowiekowi szczęścia, więc zdecydował się zostawić medialne targowisko próżności dla życia zgodnie z naturą. Ten plan nigdy nawet nie otarł się o prawdopodobieństwo, bo pomysłów na życie Bastian miał zawsze więcej niż szans na ich urzeczywistnienie. Ale i tak go nie zrealizuje, bo zajęła się tym jego przedsiębiorcza siostra.
Nie rozglądając się, wrócił do domu, położył się na kanapie i zasnął.
Drzwi się otworzyły. W plamie światła stanął mężczyzna w piżamie i podrapał się w pokryty szpakowatym zarostem policzek.
– Kochanie, chodź do łóżka. Jest pierwsza w nocy.
– Muszę jeszcze popracować. – Kobieta opuściła dokument i poprawiła okulary. Siwiejące włosy zebrane miała w ciasny kucyk, drobne zmarszczki wokół oczu i ust nadawały jej twarzy surowy wyraz. – Daj mi godzinę.
Było gorąco, w kącie obracał się wentylator. Lampa na biurku wydobywała z mroku pokój pełen książek na wspinających się aż pod sufit półkach. Część jeszcze nierozpakowanych tomów leżała w kartonach. Potężne biurko, ledwie się mieszczące w świeżo pomalowanym pokoju, pokryte było papierami poukładanymi w zgrabne stosy. Na blacie parował kubek z herbatą.
– Pół godziny – powiedział mężczyzna.
– Czterdzieści pięć minut.
– No dobrze. Co robisz?
– Przeglądam notatki. W poniedziałek ostatnia rozprawa.
Leżący na biurku telefon