Pogrzebani. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pogrzebani - Jeffery Deaver страница 22
– Domyślała się, dlaczego przyjechał akurat do nas?
– Nie, panie inspektorze.
– Czytałem, że Amerykanie martwią się o swój eksport – rzekł w zamyśleniu Rossi. – Od tego zależy gospodarka, rynek pracy, rozumie pan. Ale żeby eksportować seryjnych zabójców? Powinni poprzestać na gwiazdach popu, słodkich napojach i produkowanych komputerowo hollywoodzkich filmach.
Ercole nie wiedział, czy powinien się zaśmiać, czy nie. Uśmiechnął się, tak jak Rossi, który wziął telefon i zaczął czytać wiadomości. Młody funkcjonariusz wolno poruszał się przed tablicą, przepisując notatki i przypinając fotografie. Wysoki i chudy, znacznie lepiej czuł się w lasach i na skalnych ścianach niż w restauracjach, sklepach i salonach (dlatego jego ulubionym punktem w mieście było krzesło przy stoliku obok gołębnika na dachu kamienicy, w której mieszkał). Części jego ciała – ramiona, nogi, łokcie, kolana, które w plenerze funkcjonowały świetnie jak naoliwiona maszyna – stawały się niezdarne i odmawiały posłuszeństwa w miejscach takich jak to.
Cofając się, aby przyjrzeć się swojemu dziełu, wpadł na Silvia De Carla, asystenta Rossiego, który niepostrzeżenie wśliznął się do pokoju, by przekazać inspektorowi jakieś dokumenty. Przystojny, nienagannie ubrany młody policjant nie zmierzył go wściekłym wzrokiem, ale – co było znacznie gorsze – posłał mu łagodny, pełen cierpliwości uśmiech, jak gdyby miał do czynienia z dzieckiem, które niechcący poplamiło jeżynowymi lodami rękaw czyjejś świeżo wypranej koszuli.
Był pewien, że De Carlo ma żal do tego niezgrabnego intruza za to, że kradnie mu kawałeczek nimbu pupilka wśród protegowanych inspektora.
– Czy pocztowa monitoruje YouVid? – zapytał Rossiego Ercole, kiedy De Carlo spokojnie, zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju.
– Tak, tak. Ale to uciążliwe zadanie. Co godzinę pojawiają się tam tysiące filmów. Ludzie wolą tracić czas na głupoty, zamiast czytać albo rozmawiać ze sobą.
Do pokoju weszła następna osoba. Ercole ucieszył się na widok funkcjonariuszki lotnego patrolu, którą poznał poprzedniego wieczoru: olśniewającej blondynki Danieli Canton. Jaka piękna twarz, pomyślał znowu, jak u elfa. Na powiekach miała ten sam błękitny cień co wczoraj, kolor raczej wychodzący ostatnio z mody. Wysnuł wniosek, że to kobieta, która woli podążać własną drogą, tworzyć swój własny styl. Zauważył też, że to właściwie cały jej makijaż. Nie używała szminki ani tuszu do rzęs. Niebieska bluza munduru ciasno opinała jej zmysłową figurę. Spodnie były równie obcisłe.
– Panie inspektorze? – Spojrzała przyjaźnie na Ercolego. Najwyraźniej nie zraził jej obcesowy gest, z jakim wczoraj ujął jej dłoń.
– Co pani ustaliła, Canton? – spytał Rossi.
– Mimo że porwanie wygląda na dzieło kamorry, jej udział wydaje się mało prawdopodobny. W każdym razie zdaniem moich kontaktów.
Kontaktów? – zdziwił się Ercole w duchu. Daniela pracowała w lotnym patrolu. Można by się spodziewać, że sprawy kamorry prowadzą wyżej postawieni funkcjonariusze.
– Dziękuję, że pani to sprawdziła – odparł Rossi. – Ale wątpię, aby to była sprawka naszych graczy.
Graczy…
Tak w żargonie mówiono o gangu, którego nazwa stanowiła połączenie słów „capo”, czyli szef, oraz „morra”, ulicznej gry dawno temu popularnej w Neapolu.
– Nie wiem jednak na pewno – dodała. – Wie pan przecież, jak oni działają. Cicho i potajemnie.
– Oczywiście.
Kamorra składała się z wielu oddzielnych komórek i jedna grupa nie zawsze wiedziała, co porabia druga.
– Nie wiem, czy w to wierzyć, panie inspektorze, ale krążą plotki o jakimś szczególnie nieproszonym gościu z ’ndrànghety, który niedawno pojawił się w rejonie Neapolu – powiedziała po chwili. – Konkretów nie znam, ale pomyślałam, że powinien pan wiedzieć.
Informacja zainteresowała Rossiego.
Włochy były znane z kilku organizacji przestępczych: sycylijskiej mafii, kamorry działającej w Neapolu i okolicach, gangu sacra corona unita z Apulii na południowym wschodzie kraju. Za najgroźniejszą i sięgającą swoimi mackami najdalej – między innymi do Szkocji i Nowego Jorku – uważano natomiast ’ndrànghetę wywodzącą się z Kalabrii, regionu na południe od Neapolu.
– Dziwne, że ktoś od nich prowadzi tu interesy. – Gang rywalizował z kamorrą.
– To prawda, panie inspektorze.
– Może pani dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat?
– Spróbuję – odrzekła Daniela. Odwróciła się do Ercolego i przyglądając się szaremu mundurowi straży leśnej, chyba dopiero teraz go sobie przypomniała. – Widzieliśmy się wczoraj wieczorem.
– Ercole. – Czyli jej uśmiech sprzed chwili nie oznaczał, że go poznała.
– Daniela.
Nie miał odwagi znowu podać jej ręki. Skinął tylko głową z miną twardziela. W stylu Silvia De Carla.
Przez chwilę panowała cisza.
– Napije się pani wody? – palnął nieoczekiwanie Ercole.
Jak gdyby nie wiedziała, co to woda mineralna, wskazał na otwarte san pellegrino, stojące na skraju stołu.
I potrącił litrową butelkę, która, koziołkując, wylądowała na podłodze. Ponieważ jej zawartość była gazowana, w ciągu paru sekund prawie cała wydostała się na zewnątrz.
– Och, nie, przepraszam…
Rossi zachichotał. Daniela posłała zdumione spojrzenie Ercolemu, który kucnął i papierowymi ręcznikami, które oderwał z rolki w rogu pomieszczenia, gorączkowo tamował powódź.
– C-co… – jąkał czerwony jak burak. – Co ja narobiłem? Przepraszam, panie inspektorze. Oblałem panią?
– Nic nie szkodzi – powiedziała Daniela.
Ercole sprzątał dalej.
Daniela wyszła z pokoju operacyjnego.
Odprowadzając ją wzrokiem z pozycji klęczącej, Ercole zobaczył, że w drzwiach znowu ktoś się pojawił. Prokurator Dante Spiro.
Mężczyzna patrzył obok Ercolego, jak gdyby strażnika w ogóle tu nie było. Przywitał się z Rossim i przyjrzał tablicy. Roztargnionym ruchem wsunął do kieszeni książeczkę w skórzanej okładce, którą Ercole widział poprzedniego wieczoru. Schował też długopis. Widocznie coś zapisywał.
Dziś Spiro miał na sobie czarne spodnie i wąską, brązową marynarkę z żółtą poszetką oraz białą koszulę bez krawata.