Dziedzictwo. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziedzictwo - Graham Masterton страница 13
– Rzeczywiście coś tu jest, prawda? – spytała Sara, kiedy cicho zamknęła za sobą drzwi od pokoju Jonathana. – Chodzi mi o to, że krzesło wniosło tu z sobą jakiegoś złego ducha.
– Nie wiem – odparłem i naprawdę nie wiedziałem. – Ciągle chciałbym wierzyć, że cierpimy na nadmiar wyobraźni. Nie pytaj mnie, jak to się dzieje ani dlaczego. Czy naprawdę możesz uwierzyć, że to ma coś wspólnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi?
– A co innego to może być?
– Daj spokój, Saro. Zjawiska nadprzyrodzone? Demony, diabły i niewidzialne siły, które rozrzucają po całym domu garnki i patelnie? Nie, to się nie zdarza.
– A co z wydarzeniami w Amityville?
– Nie czytałaś artykułu w gazecie? Udowodniono, że połowa z rzeczy, które niby miały miejsce w Amityville, była… cóż, mówiąc łagodnie, wyolbrzymiona.
Sara obróciła się ku oknu. Wyjrzała na dwór, na nasz spadzisty ogród i parkan z palików otaczający cytrusowy gaik. Wschodzące słońce przeświecało przez ciemnozielone liście drzewek cytrynowych i jaskrawe owoce wyglądały, jakby zostały ukształtowane z wosku.
– Ricky – stwierdziła łagodnie – pół godziny temu była dziewiąta wieczorem. Dopiero co wróciliśmy z rezerwatu dzikich zwierząt. Teraz jest ranek. Chcesz mi powiedzieć, że to, czego doświadczamy, to nie są zjawiska nadprzyrodzone?
– Może zasnęliśmy przy ogniu, wcale tego nie zauważywszy.
– Ricky, nie zasnęliśmy przy ogniu!
– Ale może jednak.
– Na litość boską, nie! Nie sądzisz, że wiem, czy spałam, czy też nie spałam? Jest ranek, jestem zmęczona i jeszcze nawet na moment nie zmrużyłam oka!
– Co, do cholery, mam ci odpowiedzieć?! – krzyknąłem. – Nie wiem, co się stało z nocą, nie wiem ani trochę więcej niż ty! Próbuję myśleć racjonalnie. Próbuję to wyjaśnić, zrozumieć.
– Po co? Nie możesz tego zakwestionować? Nie możesz się temu sprzeciwić? Nie potrafisz przyjąć choćby przez chwilę, że może w ogóle nie być żadnego wyjaśnienia?
Nie umiałem na to odpowiedzieć, więc nawet nie próbowałem. Prawda była taka, że szukałem jedynie wyjaśnienia wszystkiego, co zdarzyło się podczas tej najkrótszej nocy, ponieważ musiałem chronić Sarę i Jonathana. Jeśli raz przyznałbym, że nasz dom został opanowany przez siły nadprzyrodzone, przyznałbym, że nie mogę ich przed nimi ochronić. Może zachowywałem się głupio, ale zupełnie nie wiedziałem, co robić, póki na dole znajduje się krzesło, które może najwyraźniej samo i do woli przekraczać zamknięte na klucz drzwi, a noc, o której sądziłem, że dopiero się zaczyna, ledwie mignęła przed moimi oczyma.
Pomyślałem o zegarze, który wisiał na ścianie w bibliotece. Kiedy oglądaliśmy krzesło, wybijał właśnie pełną godzinę. Przypomniałem sobie uderzenia. Jedno, dwa, trzy, cztery, pięć. Powinienem był wtedy zauważyć, że to krzesło wywraca cały nasz świat do góry nogami.
Sara poszła wziąć prysznic, a ja udałem się do naszej sypialni i ubrałem się. Sypialnia była cała w bieli: biały włochaty dywanik, biała ozdobna narzuta na łóżku i białe meble. Jedynym barwnym akcentem był wielki, niedokończony obraz olejny Gustawa Moreau, francuskiego symbolisty. Przedstawiał męską postać w koronie i białych szatach, stojącą w mrocznej i egzotycznej świątyni. Postać najwyraźniej była zaskoczona, a może przerażona, ale nie można było stwierdzić, co było tego przyczyną, ponieważ Moreau umarł w 1898 roku i zostawił jedną trzecią płótna niezamalowaną.
Włożyłem ciemnoniebieską koszulę i jasne płócienne spodnie. Popatrzyłem na siebie w lustrze nad toaletką Sary i zobaczyłem, że miała rację. Ogoliłem się dziś rano – to znaczy wczoraj rano – ale zarost był przynajmniej dwudziestoczterogodzinny. W tajemniczy sposób krzesło zabrało z naszego życia jedną noc. Zburzyło naszą percepcję dnia i nocy.
Szybko się ogoliłem i opryskałem twarz niewielką ilością English Leather. Sara wyszła z łazienki, włosy miała zawinięte w turban z ręcznika, a rzęsy posklejane od wody. Kiedy się wycierała przed lustrem, stanąłem za nią, dotknąłem jej ramion i powiedziałem:
– Słuchaj. Nie chciałem na ciebie krzyczeć. Po prostu próbuję się tylko wami opiekować.
– Wiem – przytaknęła. – Ale nie będziesz w stanie nas chronić, jeśli nie staniesz oko w oko z rzeczywistością.
– Półgodzinną noc nazywasz rzeczywistością?
– Jest to realne o tyle, o ile zostaliśmy w to wciągnięci. Nie wiem, jak to się stało, ale straciliśmy ponad osiem godzin i nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że krzesło Granta jest za to odpowiedzialne.
Pocałowałem ją w ucho i w mokry zabłąkany kosmyk włosów.
– Jesteś żoną jedną na milion, a kochanką jedną na miliard – szepnąłem.
– A co, miałeś miliard kochanek, które możesz ze mną porównać?
– Nie bądź taka pragmatyczna.
– Nic na to nie poradzę. Taka już jestem. Większość kobiet jest taka. I dlatego mogę się zmierzyć z tym, co się tu dzieje, podczas gdy ty tego nie potrafisz. Cały ten tekst o chronieniu nas…
Jeszcze raz ją pocałowałem, ale Sara potrząsnęła głową i powiedziała:
– Nie teraz, kochanie. Pozbądźmy się najpierw tego krzesła. – Cofnąłem się o krok. – Najpierw obowiązek, a potem przyjemność.
Poszedłem do telefonu, podniosłem słuchawkę i wystukałem numer „Antyków Granta” w Santa Barbara.
– Dzwonisz do Granta? – spytała Sara, rozczesując włosy.
– Zgadłaś.
Telefon dzwonił i dzwonił. Po chwili usiadłem niecierpliwie na brzegu łóżka. Już miałem zrezygnować, kiedy na drugim końcu ktoś wreszcie podniósł słuchawkę i usłyszałem poważnie brzmiący głos mężczyzny z akcentem ze Wschodniego Wybrzeża.
– Halo? Antyki Henry’ego Granta, słucham?
– O, witam. Czy mogę prosić z panem Henrym Grantem?
Nastąpiło milczenie, które nazwałbym „trudnym”. Potem głos odpowiedział:
– Przykro mi, ale nie.
– Czy wie pan, o której go zastanę? Moje nazwisko Delatolla. Handlarz antykami z Rancho Santa Fe, w pobliżu San Diego.
– Przykro mi, panie Delatolla, ale obawiam się, że pan Grant miał wypadek.
– Wypadek? Jaki wypadek? Czy to coś poważnego?
– Niestety. Wracał z podróży w interesach wczoraj wieczorem i jego ciężarówka wpadła na betonowy filar na autostradzie Santa Ana.