.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 8
Był zmierzch i zaczęły już bzyczeć komary. Nad naszymi głowami gorący, duszny wiatr poruszał liśćmi drzew eukaliptusowych. Otworzyłem frontowe drzwi, wyłączyłem antywłamaniowy alarm pod schodami, a potem przeszedłem do pawilonu za domem, skąd dwie pary szerokich rozsuwanych drzwi wychodziły na patio z basenem. Włączyłem światła wokół basenu i rozsunąłem drzwi.
– Chcesz drinka? – spytałem Sarę.
Pomagała potarganemu Jonathanowi wejść po schodach do jego pokoju.
– Nie zamierzasz schować reszty tych mebli? – odpowiedziała pytaniem.
– Pogadam jutro z Miguelem, żeby przyszedł i zrobił to za mnie. Jestem wykończony.
– Sądziłam, że jesteś nocnym markiem.
– Jestem – odparłem. – Ale to nie znaczy, że muszę być pełen energii, prawda? Poza tym Miguel lubi dźwigać meble. Nie chciałbym pozbawiać go tej przyjemności.
– Wrócę za chwilę – powiedziała Sara.
Podszedłem do naszej osiemnastowiecznej inkrustowanej narożnej szafki, gdzie trzymałem butelki z alkoholem, i przygotowałem dwa duże drinki z rumu Collins. Potem udałem się na patio z czerwonej cegły i stałem tam przez chwilę, słuchając odgłosów wieczoru i obserwując, jak ostatni szkarłatny błysk dnia opada powoli w ciemność drzew.
Sara przyszła parę minut później w błękitnym, jedwabnym szlafroczku.
– Jonathan śpi? – spytałem.
Wzięła swojego drinka.
– Mówi, że w przyszłym tygodniu chce jeszcze raz pójść do rezerwatu, żeby zobaczyć znowu to wszystko. Zwłaszcza lwy.
– Miał szczęście, że zobaczył lwy. Zwykle kochają się za skałami.
Sara wydała z siebie krótki, wymuszony śmiech.
– A co do tego popołudnia… – zaczęła.
– Zapomnij o tym – rzuciłem. – Wszystko to było niesamowite i nieprzyjemne i w tej chwili nie uda nam się dojść do żadnego sensownego wytłumaczenia. Ale to nie oznacza, że musimy się tym tak przejmować, prawda?
Oparła się na moim ramieniu.
– Myślę, że tak. Ale wrażenie było tak potężne. Dlatego właśnie nie chciałam ci o tym mówić.
– Saro, kochanie – stwierdziłem z najszczerszym przekonaniem – nie mam zamiaru umierać. W każdym razie nie w najbliższej przyszłości. Może kiedy będę miał sto jedenaście lat, ale nie teraz.
Przeszła na drugą stronę patia. Stałem w miejscu, popijając drinka. Słyszałem, jak przestawia przybory do pieczenia na szczycie ceglanego barbecue.
– Może powinniśmy zaprosić Wertheimów w przyszłym tygodniu – powiedziała. – Wytrawne martini i pieczone steki z rożna.
– Nigdy nie piekę steków – odparowałem.
– Czyżby? A co robiłeś, kiedy byli u nas Salingerowie?
Wzruszyłem ramionami.
– To był eksperyment.
– Eksperyment?
– Oczywiście. Próbowałem stwierdzić, czy istota ludzka może mieć jakiś pożytek z ognia.
– Zimno dzisiaj, nie sądzisz? – zmieniła temat Sara.
– Jest lato. Jak może być ci zimno?
– Po prostu odczuwam chłód – nalegała. – Nie czujesz wiatru?
– Może więc wejdziemy do środka? – zaproponowałem. – Rozpalę ogień, jeśli chcesz.
– Hm. Chyba raczej popływam, może w wodzie będzie mi cieplej.
Oboje lubiliśmy, żeby woda w basenie miała stałą temperaturę około 40◦C, i kiedy wieczorne powietrze się ochładzało, powierzchnia parowała jak moczary Florydy. Sara zanurzyła palce nogi, a potem zdjęła powiewny szlafroczek i przewiesiła go przez oparcie jednego z krzeseł. Ujrzałem ją nagą, była ciągle tak samo smukła i opalona jak kiedyś, wciąż miała małe piersi ze sterczącymi brodawkami i wąskie biodra. Opuściła się powoli do wody, a jej ruch wyzwolił fale. Usiadłem po turecku na krawędzi basenu i obserwowałem, jak przepływa na drugą stronę.
– Powinieneś tu wskoczyć! – zawołała. Włosy unosiły się wokół niej. – To bardzo odpręża.
– Pomyślę o tym – powiedziałem, podnosząc w jej stronę szklankę. – Ale osobiście wolę siedzieć i patrzeć na ciebie, kociaku.
Przepłynęła kilka razy w poprzek basenu, a potem ruszyła ku przeciwległemu końcowi. Obraz jej ciała był zniekształcony przez fale i przez chwilę miałem dziwne uczucie, że obserwuję jakąś postać ze snu.
– Wiesz co?! – zawołałem. – Sądzę, że nam obojgu przydałyby się wakacje.
– Ja mogę się wybrać na wakacje w każdej chwili, jeśli tylko zdecydujemy, dokąd mamy jechać! – odkrzyknęła.
– No więc co powiesz na łowienie marlinów w Gulf Stream?
– Dla sześcioletniego chłopca? Większość z tych marlinów waży więcej niż on.
– Może łapać sardynki.
Sara machała nogami, leniwie się obracając. Właśnie miałem zapytać ją, czy chce następnego drinka, kiedy krzyknęła:
– Ricky!
Ścisnęło mi się serce. Podskoczyłem i wielkim szusem rzuciłem się w płytszą część basenu. Brnąłem ku niej tak szybko, jak tylko mogłem.
– Już dobrze! – krzyknąłem. – Idę!
– Nie! – zawołała. – Nie chodzi o mnie! Nie o mnie! Spójrz na patio!
W pierwszej chwili nie zrozumiałem i dopiero kiedy zbliżyłem się do niej, pojąłem, że ona chce, abym się obrócił. I gdy to wreszcie zrobiłem, zamarłem, zupełnie nie wierząc w to, co zobaczyłem.
Błękitny, jedwabny szlafrok Sary, który powiesiła na oparciu krzesła, palił się. Płomienie lizały jeden z rękawów, a tył był już zupełnie spalony. Wstrząśnięci obserwowaliśmy w milczeniu, jak materiał się spala. Maleńkie kawałeczki płonącego jedwabiu unosiły się w wieczorne niebo, a potem znowu opadały na patio jak pióra postrzelonego kruka.
Chwyciłem Sarę za rękę i przedzierałem się na drugą stronę basenu. Wreszcie wydostałem się na brzeg. Woda z pluskiem kapała z mojego ubrania na betonową krawędź. Pomogłem Sarze się wydostać; ciągle trzymając się za