Dziedzictwo. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziedzictwo - Graham Masterton страница 3
– Pani Delatolla – odezwał się w końcu swoim syczącym głosem. – Naprawdę przykro mi z powodu całego tego zamieszania. Proszę mi wierzyć. Ale to się musi stać dzisiaj.
– W niedzielę – odpaliła Sara.
Grant dziwnie pokiwał głową; jego długa, ponura twarz poruszała się w górę i w dół jak koń na biegunach, z którego właśnie zsiadło dziecko.
– Tak – uciął. – W niedzielę.
W końcu utorowaliśmy sobie drogę. Próbowałem sam podnieść krzesło, podczas gdy Grant kopnięciem odsuwał na boki plączące się pod nogami grube liny. To było niewiarygodne, ale ledwie zdołałem dźwignąć mebel, po czym natychmiast musiałem opuścić go z powrotem na podłogę ciężarówki. Twarz człowieka-węża na szczycie oparcia wydawała się pogardliwie śmiać ze mnie. Nawet jak na solidny mahoń było nieprawdopodobnie ciężkie. Podnosiłem już kiedyś sam ciężką mahoniową szafę, ale to krzesło to było prawie komiczne. Każdy, kto chciałby zabrać je do domu, potrzebowałby samochodu z dźwigiem.
– Nie mogę uwierzyć, że jest takie ciężkie – powiedziałem do Granta.
Obrócił się. Jego sylwetka rysowała się w promieniach słońca na tyłach ciężarówki. Za nim dostrzegłem Sarę stojącą niecierpliwie wśród lasu drewnianych stojaków na kapelusze, walijskich serwantek, statuetek z brązu, składanych drabin bibliotecznych i komód. Jonathan siedział trochę dalej, na kamiennym krawężniku podjazdu, pochrząkując i spoglądając na nas ponuro.
– Pomogę panu – zadeklarował się Grant i przeszedł na przód ciężarówki.
Chwyciliśmy każdy za jeden bok krzesła i powoli przesunęliśmy je po podłodze aż do tylnych drzwiczek.
– Raczej nie jesteś Arnoldem Schwarzeneggerem Drugim, co? – drwiła Sara, kiedy spocony zeskoczyłem z platformy.
– Może sama spróbujesz je podnieść? – odparłem wściekły. – To paskudztwo waży z tonę.
– Nie chcę mieć z nim nic wspólnego – stwierdziła, patrząc na mnie z przesadną, ale poważną pogardą.
Wiedziałem, że nie żartuje. Kiedy Sara zadzierała nos, było po tobie, bracie.
– Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jak to wszystko odbije się na moim małżeństwie – mruknąłem, pomagając Grantowi wyciągnąć krzesło z ciężarówki i opuścić je delikatnie na ziemię. – Będę musiał kupić kwiaty, perfumy i butelkę Napa Valley Brut, a nie jestem nawet pewien, czy dzisiaj jest otwarta drogeria.
– Niech się pan nie martwi o swoje małżeństwo – rzekł Grant. – To krzesło odmieni pańskie życie.
– Jest pan doradcą w sprawach problemów małżeńskich tak samo jak dostawcą używanych sof? – spytała Sara złośliwie.
Grant ustawił tylne nogi krzesła na podłodze, a potem obrócił się do Sary i zdjął czapkę.
– Pani Delatolla – powiedział – ja jedynie oczyszczam domy ze staroci.
– To mi się skojarzyło z dezynsekcją – zauważyła ironicznie moja żona.
– Saro – warknąłem. – Na litość boską, przestań już!
– W porządku – oznajmiła. – Przepraszam. Ale jeśli za pięć minut nie wyjedziemy do zoo, to zabieram Jonathana do akwarium ze ssakami morskimi, a ty możesz zostać w domu i bawić się swoim zbutwiałym, starym meblem, aż nie zalęgnie ci się jakiś kornik w mózgu.
– Hi, hi, hi – zaśmiał się nieoczekiwanie Grant.
Obdarzyłem go najzimniejszym spojrzeniem, na jakie było mnie stać, ale facet ciągle się uśmiechał. Niepokojący uśmiech – bardziej jak z fotografii niż prawdziwy.
– Słuchaj – zagadnąłem Sarę. – Może wreszcie powiesz mi, co sądzisz o tym krześle? Chcę znać twoje zdanie.
Sara obeszła mebel. Oparcie było znacznie wyższe od niej, mimo że moja żona nie należy do kobiet specjalnie drobnych. Pięć stóp i sześć cali, mierząc bez butów. Poręcze były pokryte rzeźbami w taki sposób, że wyglądały jak splecione ze sobą węże pełzające ku zakończonym szponami nogom. Siedzenie obito czarną skórą; czerń miała lekki odcień błękitu jak skrzydło kruka, a kiedy nacisnąłem je opuszkami palców, wydało mi się, jakby było czymś ciepłym i żywym.
– Jest brzydkie – stwierdziła Sara. – Prawdę mówiąc, jest szkaradne, choć muszę przyznać, że ma coś w sobie.
Najbardziej zafascynowało mnie ozdobne oparcie. Podpórka – na środku między szczytem oparcia krzesła a siedzeniem – była gęsto zapełniona rzeźbami, które układały się w setki ludzi, a każda z postaci miała tylko dwa cale wysokości. Tworzyło to zawiłą kaskadę splecionych ciał ludzkich, wszystkie były nagie i wszystkie z ustami szeroko otwartymi w niemym krzyku. Przejechałem po nich palcami. Wrażenie było nadzwyczajne. Wydawało się, że się poruszają.
Twarz człowieka-węża uśmiechała się do mnie niewidzącymi mahoniowymi oczami, a z jego włosów wyślizgiwało się kłębowisko mahoniowych żmij. Górną belkę wzdłuż szczytu oparcia tworzyły dwa pytony, ich paszcze były otwarte; wychodził z nich sznur owoców i wilczych łbów, który docierał do poręczy w kształcie węży.
– Co pan o nim sądzi? – spytał Grant.
Zauważyłem, że odkąd krzesło stało na ziemi, wcale go już nie dotykał. Większość handlarzy antykami opiera się na nich w swobodnym stylu posiadacza, jak gdyby te meble naprawdę do nich należały. Ponadto prawie zawsze ustawiają je w taki sposób, by pokazać, jak dobrze został zestawiony szkielet albo ułożone listwy poprzeczne. Jednakże Grant traktował krzesło, jakby było już moje, a w każdym razie jakby już nie należało do niego.
Może krzesło takie jak to należy zawsze tylko do siebie samego, pomyślałem. Miało w sobie tyle dostojeństwa i powagi, że trudno było wyobrazić sobie tak nietuzinkowy sprzęt wśród zwyczajnych mebli w przeciętnym domu.
Jonathan zbliżył się i utkwił w nabytku urzeczony wzrok.
– Co robią ci wszyscy ludzie? – spytał mnie w końcu.
Grant z rękoma splecionymi przed sobą powiedział:
– Sądzę, że staczają się z piekła do podpiekła. Nie są z tego powodu zbytnio zadowoleni, jak możesz zauważyć.
– Dlaczego nie mają na sobie żadnych ubrań? – dopytywał się Jonathan.
– Idą popływać – wtrąciłem się.
Z zaciśniętymi ustami obdarzyłem Granta nieprzychylnym spojrzeniem za odebranie mi prawa do odpowiedzi na pierwsze pytanie. Wierzę, że należy Jonathanowi mówić prawdę, ale całe to głupie gadanie o piekle i podpiekle, cokolwiek ono znaczyło, cóż, to wszystko były bzdury. To było paskudne, głupie gadanie.