Dziedzictwo. Graham Masterton

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziedzictwo - Graham Masterton страница 2

Автор:
Серия:
Издательство:
Dziedzictwo - Graham  Masterton horror

Скачать книгу

rzeczy są tylko na dokładkę – powiedział. – Może pan mieć je wszystkie za darmo, jeśli zdecyduje się pan kupić najlepszy okaz z kolekcji.

      – I tak bym panu nic za nie nie zapłacił. – Skrzywiłem się. – Niech pan da spokój, panie Grant, to wyposażenie sklepu z rupieciami. Te wysokie kandelabry nawet nie są równe. A co przydarzyło się lewemu pośladkowi tamtej grubej damy? Wygląda, jakby ktoś przejechał po nim piłą tarczową.

      Grant pokiwał głową. Wcale nie zaprzeczał, że jego oferta jest kiepska. Ale wydawało się również, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż wezmę wszystko. Stał z rękoma wspartymi na biodrach, próbując odzyskać oddech, a ja patrzyłem na niego tak znacząco, jak tylko mogłem, i czekałem, aż coś powie. Cokolwiek. Za domem, na podwórku, usłyszałem szczekanie Sheratona.

      – Proszę posłuchać… – zacząłem, ale Grant podniósł palec, chcąc mi przerwać.

      – Kiedy zobaczy pan perłę kolekcji – zauważył – zmieni pan zdanie.

      – Niech będzie – zgodziłem się. – Proszę ją wynieść.

      – Jest ciężka. Może wejdzie pan ze mną do ciężarówki i rzuci okiem?

      – A co to, u diabła, jest? Stara otomana? Naprawdę, panie Grant, nie mogę…

      Popatrzył na mnie, podniósł ręce i jego twarz ułożyła się w minę, która mówiła: „Zaraz, zaraz, proszę się nie denerwować!”. Jeszcze raz spojrzałem na samochód i nagle doznałem uczucia dotkliwego chłodu. Podobny rodzaj tremy łapie człowieka w szkole przed trudnym egzaminem. Nie czułem się tak od poprzedniej jesieni, kiedy w Los Angeles brałem udział w aukcji porcelanowej kolekcji należącej kiedyś do George’a Charovsky’ego, wielokrotnego mordercy, który mieszkał w La Jolla. Sara namówiła mnie wtedy, żebym wziął udział w licytacji posążka tańczącej pasterki, i zapłaciłem za niego 875 dolarów. Trzy dni później wyrzuciłem figurkę do kosza, ponieważ nie mogłem znieść jej widoku.

      Mówiąc wprost, jestem uczulony na wszystkie paskudne rzeczy – na paskudne filmy, paskudne obrazy, a nade wszystko na paskudnych ludzi, czyli tych, którzy źle traktują swoje dzieci, nigdy nie zabierają swoich psów na długie spacery i bez powodu krzyczą na własne żony. Sam nie jestem wcale ideałem. Kiepsko prowadzę auto. Chrapię podczas snu. Czasem daję klapsa Jonathanowi, nawet kiedy nie powinienem. Jednak jestem entuzjastą życia i pozwalam żyć innym. Nie wchodzicie na moje podwórko, ja nie będę wchodził na wasze.

      – I co? – spytał Grant i zamachał ręką ku otwartym drzwiom ciężarówki.

      Wydałem z siebie głośne, zniecierpliwione westchnienie.

      – W porządku, panie Grant. Zobaczmy, czy rzeczywiście ma pan tam coś wartego obejrzenia. Jestem już spóźniony dziesięć minut.

      – Nie powie mi pan, że zawsze jest tak czuły na punkcie czasu. – Uśmiechnął się.

      – Nie – potwierdziłem. – Nie zawsze. Ale jest niedziela i jak dotąd niczym mnie pan nie zainteresował.

      – Nie miałem takiego zamiaru. – Handlarz znowu się uśmiechnął. – Wszystko to tylko dodatek do mojej głównej oferty.

      – Mówi pan poważnie? – zdziwiłem się, chwytając się poręczy i wspinając na tył ciężarówki.

      – Nigdy nie mówiłem poważniej – odpowiedział.

      Jego głos był zupełnie pozbawiony emocji. Wyciągnął do mnie rękę, więc pomogłem mu się wdrapać. Palce miał tak suche jak łuski kukurydzy.

      – Jest na samym przodzie – wyjaśnił Grant i już prowadził mnie wąską, trudną do przejścia alejką dziewiętnastowiecznych krzeseł z wysokimi oparciami i pokręconych wiktoriańskich nóg stołowych, aż przedarliśmy się do końca tej kolekcji nikomu niepotrzebnych rupieci i znaleźliśmy się na przodzie ciężarówki.

      W rogu stało coś przykryte workiem. Cokolwiek to było, było wysokie, wąskie i wykonane z ciemnego kubańskiego mahoniu. Mogłem dojrzeć jedynie jeden bok – błyszczący i rzeźbiony, a drewno emanowało wspaniałą czerwonawą poświatą, jaką rzadko widzi się w meblach zrobionych po 1860 roku.

      – Czy może pan zdjąć worek? – zwróciłem się do Granta.

      – Niech pan sam zdejmie, jeżeli chce pan obejrzeć – odparł.

      Zawahałem się.

      – A co to właściwie jest? – zapytałem.

      Jedno szkiełko maleńkich okularów słonecznych Granta błysnęło oślepiająco i jaskrawo jak ćwierćdolarówka. Na ciężarówce było duszno i miałem pewność, że czuję zapach kwiatów. Gardenii, a może lewkonii.

      – To jest krzesło – rzekł. – Niech się pan przyjrzy dokładnie.

      Z wahaniem wyciągnąłem rękę i schwyciłem gruby worek. Doznałem niezwykłego uczucia, jakbym właśnie zdzierał z kogoś ubranie. Ściągnąłem worek, rzuciłem go na podłogę i zobaczyłem je. Krzesło z domu Jessopa w Escondido. W ciemności niewiele było widać. Grant nie miał latarki ani żadnego światła w samochodzie, a może po prostu, z sobie tylko znanych powodów, nie chciał go włączyć. Pomimo to od razu rozpoznałem, że krzesło jest prawdziwym cackiem, autentycznym i bardzo niezwykłym starym meblem. Coś w nim było. Majestat. Wyborne proporcje. A mistrzowskie rzeźbienia na oparciu i poręczach wskazywały na geniusz twórcy. Dostrzegłem węże, jabłka, wilcze łby, a na samym szczycie oparcia oblicze szczerzącego zęby stwora, który przypominał skrzyżowanie człowieka z wężem morskim. Siedzenie, o ile widziałem, obite było czarną skórą.

      – To jakieś krzesło – powiedziałem do Granta. – Mogę je obejrzeć w świetle dziennym?

      – Jasne. Jeżeli przedtem pomoże mi pan zebrać i wystawić cały ten towar.

      Obróciłem się w stronę krzesła i bacznie mu się przyjrzałem. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Rzeźbiony mahoń, w dodatku bardzo stary. Nigdy dotychczas nie widziałem czegoś takiego.

      – Gdzie Jessop je zdobył? – spytałem Granta, pomagając wynosić z ciężarówki dziesięć chippendale’owskich krzeseł o tarczowych oparciach.

      – Krzesło? W Anglii, jak sądzę. Wiele podróżował, kiedy był młodszy. Powinien pan zobaczyć niektóre z włoskich antyków, które pokazał mi tam, w Escondido. Facet ma dwa weneckie pejzaże Guardiego.

      Prawie pół godziny zajęło nam opróżnienie ciężarówki Granta. Do tego czasu podjazd przed moim domem wyglądał jak przygotowany do wyprzedaży rodzinnej, a Sara dwa razy wychodziła, żeby ponarzekać. Kiedy się pojawiła po raz trzeci, prawie kończyliśmy, więc poprosiłem ją, żeby poczekała i obejrzała krzesło.

      – Wyciągnęliście to wszystko dla jednego krzesła? – zapytała.

      – Saro – wyjaśniłem – to coś specjalnego. Poczekaj chwilę, chcę wiedzieć, co o tym myślisz.

      – Wiem, co myślę o naszej wycieczce do parku dzikich zwierząt – obruszyła się, podnosząc rękę i wskazując na zegarek. – To prawie klapa. No

Скачать книгу