Dziedzictwo. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziedzictwo - Graham Masterton страница 4
– Dlaczego chłopiec nie może usiąść na krześle? – zdziwiła się Sara. – Boi się pan, że rozpadnie się na kawałki albo coś w tym rodzaju?
– To nie jest… krzesło dla dzieci – uśmiechnął się Grant. – A poza tym zwykle nie pozwalam ludziom siadać na krzesłach, dopóki ich nie kupią.
– No cóż, w takim razie musimy po prostu obejść się bez tej przyjemności – odburknąłem. – Czy chce pan, żeby pomóc panu wnieść krzesło z powrotem do ciężarówki?
– Nie kupi go pan? – Jego uprzejmość rozwiała się jak dym i nagle stał się czujny.
Potrząsnąłem głową.
– Nie, nie sądzę.
– Ależ mój drogi panie Delatolla, byłem zupełnie pewien, że pan je kupi. Gdybym wiedział…
– Przykro mi – powiedziałem, nadal potrząsając głową. – To bardzo interesująca rzecz. Najpewniej jedyna w swoim rodzaju. Koniec osiemnastego wieku, krajowe, jak sądzę. Wykonane w Massachusetts albo może w Pensylwanii. Zasadnicze proporcje są prawdopodobnie oparte na wzorcach z Przewodnika dla wytwórców mebli i ludzi z wyższych sfer Chippendale’a, o ile się na tym znam. Znakomicie ozdobione, również. Wszystkie te wymyślne rzeźbienia wokół oparcia i poręczy… Cóż, jest prawie doskonałe.
– I pan go nie chce? – spytał Grant skonsternowany.
– Nie – odparłem stanowczo. – Niech pan da spokój, panie Grant, bądźmy poważni. Robię interesy z ludźmi, którzy mieszkają na osiedlach i w domkach nad morzem ze ściśle ograniczoną powierzchnią mieszkalną. Chcą mebli na odpowiednią skalę, w szczególnym stylu. Lekkich, wysokich i eleganckich: oto czego szukają. Ale taka rzecz… jest zdumiewająca, przyznaję… to tak, jakby ktoś zadął w trąbę, obwieszczając Sąd Ostateczny w samym środku lirycznego koncertu na flety proste.
– Panie Delatolla – nalegał Grant – jeśli kupi pan to krzesło, dorzucę do niego wszystko to, co widzi pan tu wokół siebie. Wszystko. Nawet ten cheveret. Nawet ten stoliczek pod czajnik do herbaty, a to jest chippendale.
Spojrzałem na Sarę, a Sara spojrzała na mnie. Ponad podjazdem powiał chłodny wietrzyk i oboje doznaliśmy wrażenia, że jest coś potwornie złowieszczego w tym wszystkim.
– Czy niektóre z tych gratów nie są czasem kradzione? – natarłem na Granta.
– Kradzione? Co pan chce przez to powiedzieć?
– Niczego nie sugeruję. Po prostu pan strasznie się pali do tego, aby się pozbyć tych rzeczy.
Grant zdjął okulary. Jego oczy były wyłupiaste, jasne i tak trudne do zapamiętania jak jego twarz. Czasami wydaje mi się, że były ciemne albo że jedno z nich było mętne i ślepe. Bywa, iż w ogóle nie mogę sobie ich przypomnieć.
– Proszę posłuchać, panie Delatolla – bronił się handlarz – cały ten towar jest naprawdę uczciwie nabyty i mój. Przysięgam. Ale muszę wrócić do Santa Barbara dziś wieczorem, a nie chcę zabierać tego ze sobą. To jedyny powód. Muszę panu powiedzieć, że ma pan rację. To, co mówiłem przedtem, było po prostu handlową zagrywką. To nie jest zbyt dobry towar. A więc co za sens, żebym wiózł to wszystko z powrotem na wybrzeże? Równie dobrze mogę zostawić go tutaj za każdą sumę, jaką zdoła pan zapłacić.
Zmrużyłem oczy. Żaden handlarz nigdy przedtem nie mówił do mnie w ten sposób. Grant naprawdę błagał mnie, bym uwolnił go od tych wszystkich mebli.
– A ile pan chce? – spytałem ostrożnie.
– Dziesięć tysięcy, a i to nawet nie pokrywa moich kosztów.
Zastanowiłem się. Samo krzesło musiało być warte ze dwanaście i pół tysiąca dolarów, albo nawet więcej. Żaden z pozostałych mebli nie był zbyt cenny, ale miałem wiele kontaktów w centrum San Diego i łatwo mógłbym je sprzedać. Miałbym piętnaście do dwudziestu tysięcy dolarów czystego zysku, wszystko dzięki pewnemu handlarzowi starociami, który nie może się doczekać, aby wrócić do domu w Santa Barbara.
– Ma pan wizytówkę? Jakiś dowód tożsamości? – spytałem Granta.
– Jasne – powiedział. – Proszę.
Wręczył mi wizytówkę, na której było napisane: Henry E. Grant, handlarz antykami, kupno używanych mebli, sprzedaż i kupno antyków. U dołu widniał adres miejsca niedaleko plaży w Santa Barbara.
– Muszę to przemyśleć – stwierdziłem, obracając wizytówkę w palcach. – To znaczy… to krzesło… nie ma sposobu, aby je odpowiednio wycenić. Nie wiadomo, jak je porównać z tym wszystkim. Może być warte pół miliona albo pięć dolarów.
– Osiem tysięcy – powiedział Grant. – To najniższa cena, na jaką mogę się zgodzić.
– Ricky… – odezwała się Sara – czy naprawdę chcesz kupić cały ten szmelc?
Wiedziała, że chcę, zwłaszcza za osiem tysięcy, ale grała w swoją ulubioną grę polegającą na maksymalnym obniżaniu ceny, po prostu udając, że chce mnie odwieść od kupna, cokolwiek sprzedawano. Miałem już do czynienia z handlarzami, którzy w końcu całkowicie mnie ignorowali, a histerycznie targowali się z Sarą.
– Nie powiedziałbym nie, jeśli chodzi o niektóre z tych rzeczy… – Zadumałem się. – Ale, no cóż, nie wiem… jeśli sądzisz, że to niedobry pomysł…
– Siedem i pół, ale ani dolara mniej – wycedził Grant. Jego głos stał się teraz niemal szeleszczący.
– Siedem i pół tysiąca? Za to wszystko? – Nie wierzyłem własnym uszom.
– Niech pan po prostu to weźmie – rzucił. – Przyśle mi pan czek pocztą.
– Proszę chwileczkę poczekać – poprosiłem. Pochyliłem się ku Sarze i wymruczałem w jej ucho: – Postaraj się, żeby nie odjechał.
Potem skierowałem się szybko w stronę domu i wszedłem do biblioteki. Zacząłem wertować książkę telefoniczną i odszukałem: Jessop, Samuel F., San Miguel, Escondido. Wystukałem numer i czekałem, aż usłyszę sygnał.
– Rezydencja Jessopa – odezwał się spokojny głos starszej kobiety.
– O… halo – powiedziałem. – Chyba mnie pani nie zna, prawdę mówiąc, z pewnością nie… Nazywam się Delatolla. Richard Delatolla. Jestem znawcą antyków z Rancho Santa Fe.
– Przykro mi – stwierdziła kobieta. – Nie chcemy niczego kupować i nie mamy nic do sprzedania.
– Ależ nie, proszę posłuchać, nie dzwonię z żadną ofertą. Chcę tylko powiedzieć pani, że człowiek nazwiskiem Grant stoi właśnie przed moim domem z pewnymi starymi meblami: trochę stołów i biurek, trochę innych drobiazgów, jakieś krzesła z jadalni… tak, tak, właśnie… i, no