Dziedzictwo. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziedzictwo - Graham Masterton страница 5
– Z Santa Barbara – poprawiłem ją.
– Cóż, możliwe – zgodziła się kobieta.
– Czy może mi pani powiedzieć coś o krześle? – spytałem. – Trudno mi je wycenić i zastanawiam się, czy pani…
– Krzesło? Które krzesło? – zaniepokoiła się kobieta.
– Jest ich rzeczywiście kilka. Ale to, które interesuje mnie szczególnie, jest bogato rzeźbione, a na szczycie oparcia ma pysk jakiejś bestii. Z pewnością domyśla się pani, o które mi chodzi. Jest to mebel, którego nie sposób nie zauważyć, prawda?
– Nie wiem, o czym pan mówi – usłyszałem. – Nigdy nie posiadaliśmy opisanego przez pana krzesła. Ani w tym domu, ani w San Clemente.
– Jest pani pewna? – Zmarszczyłem brwi. – Pan Grant wyraźnie sugerował, że otrzymał je od państwa.
– Obawiam się, że coś pan źle zrozumiał.
Odsunąłem słuchawkę od ucha.
– Tak – zgodziłem się. – Tak, z pewnością ma pani rację.
– Czy coś jeszcze? – zabrzmiał metalicznie kobiecy głos.
– Nie, nie, dziękuję. Była pani bardzo uprzejma. Przepraszam, że zakłóciłem pani spokój.
Odłożyłem słuchawkę i stałem przez chwilę, rozmyślając. Byłem pewien, że Grant powiedział mi, iż krzesło pochodzi z Escondido. Czy nie mówił, że Samuel Jessop przywiózł je z Europy? Ale nawet jeśli tak nie było, rozmowa z kobietą wzbudziła we mnie podejrzenia. Był w niej jakiś pośpiech. Niepokój. Zresztą podobnie zachowywał się Grant.
Wyglądało na to, że meble Samuela Jessopa nie cieszą się zbytnią popularnością. Zwłaszcza krzesło. W pewnym sensie mogłem to zrozumieć. Krzesło było z rodzaju mebli, na które natrafiasz od czasu do czasu w handlu antykami. Są dziełami olśniewającego mistrzostwa, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby u siebie w domu znieść ich widoku. Pamiętam, jak kiedyś kupiłem od kolekcjonera z Los Angeles rzeźbioną w żółtym drewnie ławeczkę w kształcie dwu obejmujących się kafrów. Niesamowita rzecz, ale okropna jako mebel, z którym musiałbyś mieszkać. Sprzedanie jej zabrało mi dwa lata i straciłem trzysta dolarów.
Wróciłem korytarzem i wyszedłem przed dom. Sara nadal tam stała, otoczona starociami, które Grant wyładował na podjazd. Jonathan był tam również, tylko parę kroków od niej. Grant jednak zniknął razem ze swoją czarną ciężarówką.
– Saro?! – zawołałem, przyspieszając kroku. Chwyciłem ją za ramię. – Saro? Gdzie jest Grant?
Obróciła powoli głowę i spojrzała na mnie. Przez chwilę jej oczy patrzyły prawie nieprzytomnie. Potem spytała:
– Grant?
– Grant. Ten facet od mebli. Powiedziałem ci, żebyś go tu zatrzymała.
Bardzo powoli potrząsnęła głową.
– Nie pamiętam żadnego Granta.
– Saro, czy dobrze się czujesz? – spytałem łagodniej. – Saro, był tu taki facet z czarną ciężarówką… facet w słonecznych okularach. Powiedziałem ci, żebyś dopilnowała, aby nie odjechał. Saro, żartujesz sobie ze mnie czy co?
– Czarna ciężarówka? – Zmarszczyła brwi. – A tak, przypominam sobie. – Potem popatrzyła promiennie i wskazała za podjazd na drogę. – Tak, właśnie odjechał. Spóźniłeś się o sekundy.
Kucnąłem obok Jonathana. Patrzył na mnie z tym samym sennym spojrzeniem co Sara. Zamachałem ręką przed jego twarzą, a on zamrugał i uśmiechnął się do mnie, ale nadal wydawał się daleki i oderwany od rzeczywistości.
– Jonathanie, widziałeś, co tu się zdarzyło? Co ten pan wam zrobił? – spytałem.
– Pojechał – stwierdził Jonathan po prostu. – Powiedział, że musi jechać, i pojechał. Poprosił mnie, bym patrzył na krzesło.
– Saro? – zwróciłem się do żony. – Czy właśnie to powiedział ci Grant? Żebyś patrzyła na krzesło?
Sara zamyśliła się, a potem przytaknęła.
– To prawda. Jonathan ma rację. Facet powiedział, iż to taka ładna rzeźba, że powinnam się jej dokładniej przyjrzeć, zwłaszcza twarzy, tak mówił. To najokrutniejsza i najbardziej ukochana twarz ze wszystkich. Tak właśnie stwierdził. Bardziej przypomina żywe oblicze niż rzeźbę.
Obróciłem się i sam skupiłem wzrok na paszczy ze szczytu oparcia. Nie podlegało dyskusji, że wypracowano ją z wyrafinowaniem. Solidny kubański mahoń, ukształtowany i wystrugany tak, że przyjął kształt twarzy człowieka-węża. Można było prawie poczuć kości pod powierzchnią, mimo że było to tylko drewno.
Spojrzałem na zegarek. Była druga, co oznaczało, że mieliśmy ciągle wystarczająco dużo czasu, aby pojechać do rezerwatu dzikich zwierząt. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty nigdzie wychodzić. Czułem jednak, że chyba jest to dobry pomysł. Zabrać stąd Sarę i Jonathana na godzinę lub dwie, aby uspokoić ich umysły. Może przypomną sobie, co się stało, zanim Grant odjechał.
– Daj mi dziesięć minut na zaciągnięcie najlepszych sztuk do garażu – powiedziałem do Sary. – Reszta tych rupieci… no cóż… Jeśli ktoś wejdzie i ukradnie je, odda mi tylko przysługę.
– Zamierzasz zatrzymać to krzesło? – chłodno spytała Sara.
– Mam zamiar pozbyć się go jak najszybciej – odparłem. – W chwili, w której znajdę kogoś, kto da mi za nie osiem tysięcy dolarów, ono stąd zniknie.
– Nie lubię go – stwierdziła zdecydowanie takim tonem, jakim powiedziałaby: „Nie lubię cukinii” albo „Nie lubię filmów starego Charliego Chaplina”. Potem szybko obróciła się i poszła z powrotem do domu, ciągnąc za rękę Jonathana.
Zniknęli w środku, a wejściowe drzwi trzasnęły, oznajmiając głośno początek wtargnięcia w nasze życie krzesła Samuela Jessopa.
Moje życie nie zawsze było dostatnie, ale sądzę, że można powiedzieć, iż zawsze miało pewien swoisty styl. Zostałem poczęty na przednim (i jedynym) siedzeniu komicznego, trzykołowego automobilu zwanego Davisem, kalifornijskim „fantazyjnym samochodem” połowy lat czterdziestych naszego wieku, który mieścił czworo ludzi siedzących ramię przy ramieniu. Wyprodukowano niewiele tych pojadzów, ale mnie w zupełności wystarczył ten jeden.
Mój ojciec, którego uczciwa twarz pokolenia eisenhowerowskiego ciągle spogląda oczyma krótkowidza ze stojącej w salonie obramowanej fotografii, był tynkarzem. Gdybym chciał być lojalny i romantyczny, powiedziałbym, że umiał wytynkować dwa pokoje w ciągu dnia i że ściany były tak gładkie i bez skazy jak jedwab. W gruncie rzeczy w rok po jego śmierci matka powiedziała mi, że nigdy nie był szczególnie dobry w swoim fachu. Koledzy