Dziedzictwo. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziedzictwo - Graham Masterton страница 10
Zaciekawiony, choć jednocześnie zaszokowany, zbliżyłem się do niego tak, jak podchodzi się do wypadku drogowego. Zatrzymałem się zaledwie parę kroków od mojego niedawnego nabytku. Nie miałem ochoty go dotknąć. Mebel otaczała dziwna aura, silne poczucie przynależności tylko do siebie, które ostrzegało mnie, abym trzymał się z dala. Patrzyłem na wijące się węże, baniaste owoce i na krzyczących bezgłośnie ludzi, którzy bez końca staczali się z górnej belki w dół, ku siedzeniu, i pomyślałem o Grancie, o jego maleńkich ciemnych okularach i o tym, co powiedział o podpiekle.
Potem zapatrzyłem się w twarz człowieka-węża na szczycie krzesła – oblicze ze zmrużonymi, zwierzęcymi oczami i ustami – na stwora, który zdawało się, że znajduje przyjemność w swoim własnym głębokim zepsuciu. Te oczy patrzyły dokładnie tak, jak tamte ślepia, które rzucały na mnie nienawistne spojrzenia w ciemnościach, zanim rozbłysło światło, choć przecież nie mogły to być one. Nawet gdyby lampy działały, nie byłbym w stanie zobaczyć z progu biblioteki niczego więcej poza lewą poręczą krzesła. Gdyby to te oczy patrzyły na mnie z najciemniejszych zakątków biblioteki, krzesło musiałoby przejść samo (samo!) ponad trzynaście czy czternaście stóp, co należało oczywiście wykluczyć. Nie mógł to być również żaden żarcik Sary. Sam ledwie mogłem przesunąć ten mebel, a przecież Sara zawsze przychodziła do mnie z prośbą, żebym otwierał słoiki z zaprawami. Wykluczone, aby zdołała przeciągnąć krzesło przez bibliotekę, nie mówiąc o podniesieniu go.
Uważniej wpatrzyłem się w twarz. Jej zimne okrucieństwo służyło jakiemuś celowi. Oczy wydawały się zabierać wszystko i niczego nie oddawać. To była twarz diabła! Przestań się wygłupiać, na litość boską. To przecież tylko stare krzesło, pomyślałem. Drewno, skóra, sprężyny i włosie końskie. I to wszystko. Nic więcej. A jednak… jak zdołało dostać się do mojej biblioteki z garażu, w którym zostawiłem je dziś po południu? Zamknąłem je na sześciozapadkową kłódkę i kiedy wróciłem z rezerwatu dzikich zwierząt, widziałem na własne oczy, że kłódka była nienaruszona i na swoim miejscu. Może Sara zdołała znaleźć sposób, aby wciągnąć krzesło do biblioteki, chociaż gdy logicznie pomyślałem, odrzuciłem ten pomysł jako kompletnie szalony. Przecież nie byłaby w stanie przenieść go z garażu do domu. Było to absolutnie niemożliwe.
Patrzyłem na krzesło przez długi czas, a potem odezwałem się:
– Wiem, co zamierzasz. Próbujesz mnie wprawić w zakłopotanie. Oto, co chcesz zrobić.
Krzesło oczywiście nie odpowiedziało, bo wówczas jeszcze nie było w stanie. Chodziłem przed nim tam i z powrotem w głębokim zamyśleniu.
– Zaczynam wariować – powiedziałem do siebie, a jednocześnie do mebla. – Wstawiłem cię dzisiaj po południu do garażu i zamknąłem drzwi na kłódkę. Nie możesz być tutaj. To jest po prostu niemożliwe.
Człowiek-wąż szeroko uśmiechał się do mnie mahoniowym uśmiechem.
– Saro! – krzyknąłem. – Saro!
Pojawiła się na progu biblioteki ubrana w górę od mojej piżamy w niebieskie paski.
– Nie znalazłeś jeszcze szlafroka? – spytała.
– Popatrz! – zwróciłem się do niej, machając ręką w kierunku krzesła. Jego widok sprawiał, że czułem się dziwnie sfrustrowany i wściekły.
Popatrzyła na nie, a potem potrząsnęła głową.
– Nie widzę powodu, żeby się tak denerwować.
– Denerwuję się, ponieważ ono jest tutaj, w bibliotece.
– Myślę, że pasuje do biblioteki.
– Jasne, że pasuje. Ale pojawia się pytanie: Kto je tu wstawił?
Zmarszczyła nos.
– Nie rozumiem cię.
– A czego tu można nie rozumieć? Kto je tu wstawił? Właśnie o to pytam!
– To znaczy, że ty tego nie zrobiłeś?
– Nie, Saro, nie zrobiłem.
– Ale nikogo innego nie było przecież w domu. Hortensja przyjdzie posprzątać dopiero jutro, lecz ona i tak nie byłaby w stanie ruszyć tego krzesła.
– Ani ty – zauważyłem.
– W takim razie kto…? – spytała, a jej słowa zawisły w powietrzu jak kółko dymu, przelotne pytanie, na które odpowiedź wydawała się odwieczna, stara jak świat i szczególnie przerażająca.
– Nie wiem kto – odparłem ochrypłym głosem. – Wiem tylko, że czarodziejskie krzesło Granta wróci zaraz do garażu i że rano zatelefonuję do faceta w Santa Barbara i powiem mu, by przyjechał i zabrał sobie z powrotem wszystko, co tutaj zostawił. Nie wiem, jak mogłem być tak głupi i pozwolić, aby wyniósł się, zostawiając mi do sprzedania ten cały szmelc. Bo to jest szmelc i tyle.
Ośmielony obecnością Sary pochyliłem się nad krzesłem, chwyciłem wężowate poręcze i szarpnąłem. Ku mojemu zdziwieniu całkiem łatwo udało mi się je podnieść. Było ciężkie, o tak, ale nie cięższe niż inne mahoniowe krzesła tego typu. Sara uchyliła szerzej drzwi, a ja, zataczając się nieco, wyszedłem z meblem z biblioteki, potem przeciągnąłem go korytarzem do kuchni. Żona otworzyła tylne wyjście, wyszedłem w noc, przekroczyłem podjazd i ruszyłem do garażu. Postawiłem krzesło na asfalcie i obejrzałem dokładnie kłódkę. Nikt nic nie ruszał przy zamku ani przy zasuwie. Ktokolwiek wyniósł krzesło z garażu, musiał mieć klucz. Otworzyłem kłódkę, podniosłem uchylne drzwi i wsunąłem krzesło do środka. W garażu było ciemno, unosił się zapach lakieru, benzyny i starych mebli. Zatrzasnąłem drzwi, ponownie zamknąłem kłódkę i wróciłem do domu.
Sara była w salonie, grzejąc ręce przy ogniu. Usiadłem ciężko na sofie i powiedziałem:
– Ostatni raz kupuję coś niesamowitego. Naprawdę. To krzesło jest jak dla mnie zbyt niesamowite.
– W Indianie kupiłeś też niesamowitą starą talię kart do tarota.
– To prawda, ale to była pestka w porównaniu z tym. Możesz uwierzyć? Krzesło znalazło się w bibliotece, mimo że nikt nie dotykał zamka przy drzwiach garażu i nikt, kogo znamy, nie ma tyle siły, aby je unieść.
– Może Miguel wpadł tutaj podczas naszej nieobecności. Pomyślałeś o tym? On zawsze zachowuje się jak dekorator wnętrz.
– Jeśli Miguel był, to dlaczego nie zostawił jakiejś kartki? I dlaczego nie zabrał tego całego towaru, który leży na podjeździe? Poza tym on nie ma klucza od garażu.
– Nie pytaj mnie, Ricky – zaprotestowała Sara. – Nie wiem więcej niż ty.
Sięgnąłem po drinka i pociągnąłem chłodny, orzeźwiający łyk.
– Może jesteśmy po prostu zmęczeni i zdenerwowani – powiedziałem. – Co za cholerna niedziela.
– Ciągle czekam na szlafrok