Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 6

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

Jak ona może być głę­boka? – powie­dział Bagrie­cow.

      I Gle­bow pojął, że nie­do­rzecz­nie spy­tał i że jama rze­czy­wi­ście nie mogła być głę­boka.

      – Jest – powie­dział Bagrie­cow. Dotknął ludz­kiego palca. Duży palec stopy wyglą­dał spod kamieni, w świe­tle księ­życa był dosko­nale widoczny. Palec ten nie był podobny do pal­ców Gle­bowa czy Bagrie­cowa, ale nie dla­tego, że był bez życia i zesztyw­niały. W tym była mała róż­nica. Na tym mar­twym palcu paznok­cie były obcięte, on sam zaś był krą­gły i bar­dziej miękki od palca Gle­bowa. Szybko odrzu­cili kamie­nie, któ­rymi było przy­wa­lone ciało.

      – Zupeł­nie młody – powie­dział Bagrie­cow.

      Wspól­nie z tru­dem wycią­gnęli trupa za nogi.

      – Jaki duży – powie­dział Gle­bow, dysząc ciężko.

      – Gdyby on nie był taki duży – powie­dział Bagrie­cow – to pocho­wano by go tak, jak nas cho­wają, i nie musie­li­by­śmy tu dzi­siaj iść.

      Roz­gięli tru­powi palce i ścią­gnęli koszulę.

      – A kale­sony zupeł­nie nowe – z zado­wo­le­niem stwier­dził Bagrie­cow.

      Ścią­gnęli i pod­ko­szu­lek. Gle­bow scho­wał kłę­bek bie­li­zny pod waciak.

      – Włóż lepiej na sie­bie – powie­dział Bagrie­cow.

      – Nie, nie chcę – wymam­ro­tał Gle­bow.

      Uło­żyli z powro­tem trupa w mogile i zarzu­cili kamie­niami. Nie­bie­skie świa­tło księ­życa, który wze­szedł, kła­dło się na kamie­nie, na rzadki las tajgi, uka­zu­jąc każdy występ, każde drzewo w nie­co­dzien­nej postaci. Wszystko wyda­wało się praw­dziwe, lecz nie tak jak za dnia. To było jakby dru­gie obli­cze świata.

      Bie­li­zna trupa ogrzała się za pazu­chą Gle­bowa i już nie wyda­wała się cudza.

      – Zapa­lić by – powie­dział Gle­bow w roz­ma­rze­niu.

      – Jutro zapa­lisz.

      Bagrie­cow uśmiech­nął się. Jutro sprze­da­dzą bie­li­znę, wymie­nią ją na chleb, a może nawet dostaną tro­chę tyto­niu…

      CIE­ŚLE

      Przez całe doby utrzy­my­wała się biała mgła, tak gęsta, że na dwa kroki nie widać było czło­wieka. Zresztą nikt poje­dyn­czo nie musiał ni­gdzie daleko cho­dzić. Nie­liczne kie­runki – sto­łówka, szpi­tal, strze­żona brama wyj­ściowa – odga­dy­wane były nie wia­domo jak przy­swo­jo­nym instynk­tem, pokrew­nym temu poczu­ciu kie­runku, który w pełni posia­dają zwie­rzęta; i który, w pew­nych, sprzy­ja­ją­cych temu warun­kach, budzi się rów­nież w czło­wieku. Ter­mo­me­tru robot­ni­kom nie poka­zy­wano, nie było zresztą takiej potrzeby – do pracy nale­żało wycho­dzić obo­jęt­nie przy ilu stop­niach. Sta­rzy miesz­kańcy łagru pra­wie dokład­nie okre­ślali, jak wielki jest mróz, bez uży­cia ter­mo­me­tru: jeśli utrzy­muje się mroźna mgła, zna­czy to, że na zewnątrz jest 40 stopni poni­żej zera; jeśli w trak­cie oddy­cha­nia powie­trze wydo­bywa się ze świ­stem, ale jesz­cze bez trudu – to jest 45 stopni; jeśli zaś poja­wia się przy tym zadyszka – to na pewno jest 50 stopni. Powy­żej 55 stopni ślina zama­rza w locie. Już od dwu tygo­dni tak zama­rzała.

      Każ­dego dnia Potasz­ni­kow budził się z nadzieją – czy nie zelżał może mróz: z doświad­czeń minio­nej zimy wie­dział, że dla poczu­cia cie­pła, nie zwa­ża­jąc na to, jak niska jest tem­pe­ra­tura, istotna jest wyraźna jej zmiana, kon­trast. Jeśli mróz opad­nie nawet tylko do 40–45 stopni, to przez dwa dni będzie cie­pło, a dalej, ponad te dwa dni, nie ma sensu cze­go­kol­wiek pla­no­wać.

      Mróz jed­nak nie opa­dał i Potasz­ni­kow rozu­miał, że dłu­żej już nie wytrzyma. Śnia­da­nia star­czało naj­wy­żej na jedną godzinę pracy, potem przy­cho­dziło zmę­cze­nie i mróz prze­ni­kał całe ciało „do kości” – to ludowe powie­dze­nie wcale nie było meta­forą. Jedno, co można było, to ruszać narzę­dziami i pod­ska­ki­wać z nogi na nogę, aby nie zamar­z­nąć do obiadu. Gorący obiad – cienka „zupka” i dwie łyżki kaszy – nie­wiele siły przy­wra­cał, ale jed­nak ogrze­wał. I znów star­czało tego na jedną godzinę, a potem Potasz­ni­kowa zaczy­nał prze­ni­kać chłód. Dzień jed­nak wresz­cie się koń­czył i po kola­cji, napiw­szy się gorą­cej wody z chle­bem, któ­rego żaden z więź­niów nie jadł razem z zupą w sto­łówce, lecz zabie­rał do baraku, Potasz­ni­kow natych­miast kładł się spać.

      Spał oczy­wi­ście na gór­nych narach – w dole była lodo­wata piw­nica i ci, któ­rzy mieli tam miej­sca, przez pół nocy stali przy piecu, obej­mu­jąc go po kolei rękami – piec był ledwo cie­pły. Wiecz­nie brak było drzewa – trzeba było po nie cho­dzić po pracy, cztery kilo­me­try, i wszy­scy, jak mogli, uchy­lali się od tej powin­no­ści. U góry było cie­plej, wszy­scy jed­nak spali oczy­wi­ście w tym, w czym cho­dzili do pracy – w czap­kach, wacia­kach, buszła­tach, w wato­wa­nych spodniach. U góry było cie­plej, jed­nak i tam przez noc włosy przy­ma­rzały do poduszki.

      Potasz­ni­kow czuł, że z każ­dym dniem coraz bar­dziej opada z sił. Trudno mu już było, przy trzy­dzie­stu latach, wleźć na górne nary, trudno było też zleźć. Wczo­raj umarł jego sąsiad i nikt się nie zain­te­re­so­wał, dla­czego to się stało, jak gdyby przy­czyna śmierci mogła być tylko jedna, dobrze wszyst­kim znana. Sprzą­ta­jący cie­szył się, że śmierć nie nastą­piła wie­czo­rem, lecz dopiero nad ranem – cało­do­bowe wyży­wie­nie zmar­łego przy­pa­dało sprzą­ta­ją­cemu. Wszy­scy rozu­mieli to dosko­nale i Potasz­ni­kow, zdo­byw­szy się na odwagę, pod­szedł do sprzą­ta­ją­cego. „Odłam skórkę” – ale ten obrzu­cił go takimi prze­kleń­stwami, jakich może użyć czło­wiek, który był słaby, a teraz stał się sil­nym i wie, że jego prze­kleń­stwa pozo­staną bez­karne. Słaby wymy­śla sil­niej­szemu jedy­nie w wyjąt­ko­wych warun­kach i jest to odwaga roz­pa­czy. Potasz­ni­kow zamilkł i odszedł.

      Trzeba było na coś się zde­cy­do­wać, coś wymy­ślić osła­bio­nym mózgiem. Albo – umrzeć. Potasz­ni­kow nie bał się śmierci. Tkwiło w nim jed­nak jakieś uta­jone, namiętne pra­gnie­nie, ostat­nie, uparte – aby umrzeć gdzieś w szpi­talu, na łóżku, w pościeli, pod opieką innych ludzi, byle tylko nie na dwo­rze, na mro­zie, pod butami kon­wo­jen­tów ani też w baraku, pośród wza­jem­nych wymy­ślań, brudu i przy cał­ko­wi­tej obo­jęt­no­ści oto­cze­nia. Nie winił ludzi za ich obo­jęt­ność. Już dawno zro­zu­miał, skąd się bie­rze to duchowe otę­pie­nie, ten chłód w duszy. To mróz, ten sam mróz prze­mie­nia­jący w lód lecącą ślinę, dobie­rał się do ludz­kiej duszy. Jeśli mogły prze­mar­z­nąć na wskroś kości, to mógł prze­mar­z­nąć i otę­pieć mózg, mogła prze­mar­z­nąć na wskroś dusza. Na mro­zie nie dawało

Скачать книгу