Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 8

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

Zapal, zosta­wisz mi tro­chę – powie­dział.

      Duga­jew zdzi­wił się – z Bara­no­wem ni­gdy nie byli zaprzy­jaź­nieni. A zresztą głód, chłód i bez­sen­ność nie sprzy­jają nawią­za­niu się przy­jaźni. Mimo mło­dego wieku Duga­jew rozu­miał cały fałsz przy­sło­wia o przy­jaźni spraw­dzo­nej w nie­szczę­ściu i bie­dzie. Aby przy­jaźń była przy­jaźnią, jej mocne pod­stawy muszą powstać, zanim warunki życia się­gną osta­tecz­nej gra­nicy, poza którą nie ma już w czło­wieku niczego ludz­kiego, a pozo­staje tylko nie­uf­ność, kłam­stwo i złość. Dobrze pamię­tał obo­zowe powie­dze­nie, trzy przy­ka­za­nia więź­nia: nie wierz, nie bój się, nie proś.

      Chci­wie wchła­niał słodki dym machorki, aż zakrę­ciło mu się w gło­wie.

      – Słabnę – powie­dział.

      Bara­now nic nie odrzekł.

      Duga­jew wró­cił do baraku, poło­żył się i zamknął oczy. Ostat­nio źle sypiał, głód nie pozwa­lał mu spać. Sny miał szcze­gól­nie męczące: bochny chleba, tłu­ste, dymiące zupy. Budził się czę­sto. Pół­sen nad­szedł późno, a mimo to już pół godziny przed pobudką oczy miał otwarte.

      Bry­gada sta­nęła do pracy. Każdy zajął swoje miej­sce.

      – A ty pocze­kaj – powie­dział do niego bry­ga­dzi­sta. – Tobie pracę wyzna­czy nad­zorca.

      Duga­jew usiadł na ziemi. Był już tak znu­żony, że wszelka zmiana była mu obo­jętna.

      Zadud­niły pierw­sze taczki na deskach, zazgrzy­tały łopaty o kamień.

      – Chodź no tu – powie­dział nad­zorca. – Tu jest twoje miej­sce.

      Wymie­rzył kawał ściany i posta­wił znak, bryłkę kwarcu.

      – Dotąd – powie­dział. – Prze­cią­gnie ci się tu deskę do głów­nego trapu, tam masz wozić. To wszystko. Masz tu łopatę, kilof, łom, taczkę i jazda.

      Duga­jew posłusz­nie zaczął pra­co­wać. Tak nawet lepiej, pomy­ślał. Nikt ze współ­to­wa­rzy­szy nie będzie go klął za to, że źle pra­cuje. Ci byli wie­śniacy nie muszą ani wie­dzieć, ani rozu­mieć, że jest nowi­cju­szem, że od razu po szkole poszedł na uni­wer­sy­tet, a z ławy uni­wer­sy­tec­kiej tu, do roboty. Bliż­sza koszula ciału. Nie mają obo­wiązku, nie muszą wie­dzieć, że od dawna już jest głodny i osła­biony, że nie umie kraść; umieć kraść to główna cnota obo­zowa, poczy­na­jąc od chleba współ­więź­nia, a koń­cząc na wie­lo­ty­sięcz­nych pre­miach, które zarząd obozu przy­znaje sobie za nie­ist­nie­jące osią­gnię­cia. Nikomu nic do tego, że nie może wytrzy­mać szes­na­sto­go­dzin­nego dnia pracy.

      Duga­jew woził, kopał, łado­wał, znów woził i znów kopał i łado­wał.

      Po prze­rwie obia­do­wej przy­szedł nad­zorca, popa­trzył na to, co Duga­jew zro­bił, i odszedł bez słowa… Duga­jew znów kopał i łado­wał. Do kawałka kwarcu było jesz­cze bar­dzo daleko.

      Wie­czo­rem nad­zorca znów przy­szedł i roz­wi­nął taśmę. Zmie­rzył to, co zro­bił Duga­jew.

      – Dwa­dzie­ścia pięć pro­cent – powie­dział i spoj­rzał na niego. – Dwa­dzie­ścia pięć pro­cent. Sły­szysz?!

      – Sły­szę – odpo­wie­dział Duga­jew. Zdzi­wiła go ta liczba. Praca była tak ciężka, łopata nabie­rała tak mało kamie­nia, tak ciężko było wbi­jać łom. Wyda­wało mu się, że dwa­dzie­ścia pięć pro­cent normy to bar­dzo dużo. Doskwie­rały mu łydki, od cię­żaru taczki nie­zno­śnie bolały ręce, ramiona, głowa. Uczu­cie głodu dawno minęło. Jadł, bo widział, że inni jedzą. Nie chciało mu się jeść.

      – No cóż – powie­dział nad­zorca, odcho­dząc – bywaj zdrów.

      Wie­czo­rem Duga­jewa wezwano do śled­czego. Odpo­wie­dział na cztery pyta­nia: imię, nazwi­sko, para­graf, wyrok. Cztery pyta­nia zada­wane więź­niowi trzy­dzie­ści razy dzien­nie. Potem poszedł spać. Następ­nego dnia znów pra­co­wał z bry­gadą, z Bara­no­wem, a nocą popro­wa­dzili go żoł­nie­rze za staj­nię, potem ścieżką przez las do miej­sca, gdzie nie­mal prze­gra­dza­jąc nie­wielki wąwóz, wzno­sił się wysoki płot z nacią­gnię­tym górą dru­tem kol­cza­stym i skąd nocami docho­dził daleki war­kot trak­to­rów. I zro­zu­miaw­szy, poża­ło­wał, że nie­po­trzeb­nie pra­co­wał, nie­po­trzeb­nie męczył się dzi­siaj, ostat­niego dnia.

      PRZE­SY­ŁKA

      Prze­syłki wyda­wano na war­towni. Toż­sa­mość odbiorcy poświad­czali bry­ga­dzi­ści. Dykta pękała i trzesz­czała po swo­jemu, po dyk­cia­nemu. Drzewa tutej­sze łamały się nie tak, nie takim gło­sem krzy­czały. Spoza bariery utwo­rzo­nej z ławek ludzie z czy­stymi rękami i w prze­sad­nie sta­ran­nych woj­sko­wych mun­du­rach wykrzy­ki­wali, spraw­dzali, wytrzą­sali, wyda­wali. Skrzynki z prze­sył­kami, ledwo żywe na sku­tek wie­lo­mie­sięcz­nej podróży, umie­jęt­nie pod­rzu­cone padały na pod­łogę i się roz­la­ty­wały. Kawałki cukru, suszone owoce, nad­gniła cebula, zmięte paczki machorki roz­sy­py­wały się po pod­ło­dze. Nikt tego nie pod­no­sił. Wła­ści­ciele prze­sy­łek nie pro­te­sto­wali. Otrzy­ma­nie prze­syłki było cudem ponad cudy.

      Koło war­towni stali kon­wo­jenci z kara­bi­nami w rękach – w bia­łej mroź­nej mgle poru­szały się jakieś nie­znane figury.

      Sta­łem przy ścia­nie i ocze­ki­wa­łem na swoją kolej. Te nie­bie­skie kawałki to prze­cież nie lód! To cukier! Cukier!

      Cukier! Za godzinę będę trzy­mać w rękach takie kawałki i będą się one roz­ta­piać tylko w ustach. Taki duży kawa­łek wystar­czy na dwa, trzy razy.

      A machorka? Wła­sna machorka! Machorka ze sta­łego lądu, jaro­sław­ska „Biełka” lub „Krie­mień­czug nr 2”. Będę palić, będę czę­sto­wać wszyst­kich, a przede wszyst­kim tych, u któ­rych dopa­la­łem okurki przez cały rok. Machorka ze sta­łego lądu! Nam dawano prze­cież w przy­dziale tytoń, usu­nięty z woj­sko­wych maga­zy­nów na sku­tek prze­ter­mi­no­wa­nia – wyda­rze­nie o gigan­tycz­nej skali: dla łagrów skre­ślano ze stanu wszyst­kie pro­dukty, które nie prze­trzy­my­wały „okresu prze­cho­wy­wa­nia”. Teraz jed­nak będę palił praw­dziwą machorkę. Prze­cież jeśli żona nie wie, że potrzebna jest jak naj­moc­niej­sza machorka, to jej pod­po­wie­dzą.

      – Nazwi­sko?

      Paczka trza­snęła i z pudła wysy­pały się śliwki, pomarsz­czone śliwy. A gdzież jest cukier?! I śli­wek tylko dwie, trzy garstki.

      – Masz burki! Z gumową pode­szwą, ha, ha, ha! Takie jak ma naczel­nik

Скачать книгу