Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 9

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов Historia

Скачать книгу

zaś szep­tał pospiesz­nie:

      – Sprze­daj mi te burki. Dam ci pie­nią­dze. Sto rubli. Prze­cież ty nawet do baraku nie donie­siesz, odbiorą, wyrwą tamci. – Bojko wska­zał pal­cem białą mgłę. – A i w baraku też ci ukradną. W pierw­szą noc.

      Ty sam pode­ślesz, pomy­śla­łem.

      – No, dobrze, dawaj pie­nią­dze.

      – Widzisz, jaki ja jestem! – Bojko odli­czył pie­nią­dze. – Nie oszu­kuję cie­bie tak jak inni. Powie­dzia­łem sto i daję sto.

      Bojko bał się, że prze­pła­cił.

      Zło­ży­łem brudne papierki w czworo, jesz­cze raz zgią­łem i scho­wa­łem do kie­szeni spodni. Śliwki wysy­pa­łem ze skrzynki do buszłatu – kie­szenie jego były już dawno wyrwane na kap­ciu­chy.

      Kupię masło! Kilo­gram masła! I będę jeść z chle­bem, z zupą, z kaszą. I cukru! I od kogoś zdo­będę torbę – torebkę ze skó­rza­nym sznur­kiem. Nie­odzowna przy­na­leż­ność każ­dego sza­nu­ją­cego się więź­nia, więź­nia fra­jera. Błat­niacy nie cho­dzą z toreb­kami.

      Powró­ci­łem do baraku. Wszy­scy leżeli na pry­czach, jedy­nie Jefre­mow sie­dział, poło­żyw­szy ręce na osty­głym pie­cyku, podą­ża­jąc twa­rzą za zni­ka­ją­cym cie­płem, bojąc się wypro­sto­wać, ode­rwać się od pie­cyka.

      – Dla­czego nie roz­pa­lasz?

      Pod­szedł sprzą­ta­jący.

      – Dyżur Jefre­mowa! Bry­ga­dzi­sta powie­dział: niech bie­rze, skąd chce, a drewno musi być. Ja ci i tak spać nie pozwolę. Idź, póki jesz­cze nie jest za późno.

      Jefre­mow wysu­nął się przez drzwi baraku.

      – Gdzie twoja prze­syłka?

      – Pomy­lili się…

      Pobie­głem do skle­piku. Pro­wa­dzący go Sza­pa­renko jesz­cze sprze­da­wał. W skle­piku nie było nikogo.

      – Sza­pa­renko, daj mi chleba i masła.

      – Ty mnie wykoń­czysz. No, weź, ile ci trzeba? Cóż taki knot jak ty może mi dać? – powie­dział Sza­pa­renko.

      – Widzisz, ile mam pie­nię­dzy?

      – Bierz chleb i masło i szybko spły­waj.

      Zapo­mnia­łem popro­sić o cukier. Kilo­gram masła. Chleba kilo­gram. Pójdę do Sie­miona Szej­nina. Szej­nin był to dawny refe­rent Kirowa, dotych­czas jesz­cze nie­roz­strze­lany. Kie­dyś pra­co­wa­łem z nim razem w jed­nej bry­ga­dzie, lecz los nas roz­dzie­lił. Szej­nin był w baraku.

      – Jedzmy. Masło, chleb.

      Zgłod­niałe oczy Szej­nina zabły­sły.

      – Zaraz, ja wrzą­tek.

      – Nie trzeba wrzątku.

      – Nie, ja zaraz… – i znik­nął.

      Wten­czas ktoś ude­rzył mnie po gło­wie czymś cięż­kim, a kiedy oprzy­tom­nia­łem i zerwa­łem się, torby już nie było. Wszy­scy pozo­stali na swych miej­scach i spo­glą­dali na mnie ze zło­śliwą rado­ścią. Roz­rywka była w naj­lep­szym gatunku. W takich wypad­kach cie­szono się podwój­nie: po pierw­sze, że się komuś źle dzieje; po dru­gie, że to nie mnie. To jed­nak nie jest zawiść. Nie pła­ka­łem. Ledwo utrzy­ma­łem się przy życiu. Minęło trzy­dzie­ści lat i wciąż pamię­tam wyra­zi­ście pół­ciemny barak, wro­gie, roz­ra­do­wane twa­rze moich współ­to­wa­rzy­szy, surowe polano na pod­ło­dze, blade policzki Szej­nina.

      Posze­dłem ponow­nie do skle­piku. Nie pro­si­łem wię­cej o masło i nie pyta­łem o cukier. Wypro­si­łem chleb, wró­ci­łem do baraku, nato­pi­łem śniegu i zaczą­łem goto­wać śliwki.

      Barak już spał: stę­kał, chra­pał, kasz­lał. We trzech goto­wa­li­śmy na pie­cyku, co kto miał. Swin­cow roz­go­to­wy­wał zaosz­czę­dzoną z obiadu skórkę chleba, aby zjeść ją teraz roz­mięk­czoną, gorącą, i żeby potem chci­wie wypić gorącą wodę ze śniegu, pach­nącą desz­czem i chle­bem. A Guba­riew nawty­kał do kociołka liści zmar­z­nię­tej kapu­sty – szczę­śli­wiec i chy­trus. Kapu­sta pach­niała jak naj­lep­szy barszcz ukra­iń­ski. Ja zaś warzy­łem śliwki z prze­syłki. I wszy­scy nie mogli­śmy nie spo­zie­rać do cudzych naczyń.

      Ktoś kop­nia­kiem roz­warł drzwi baraku. Z obłoku mroź­nej pary wyszło dwu woj­sko­wych. Jeden młod­szy – naczel­nik obozu Kowa­lenko; drugi star­szy – naczel­nik kopalni Ria­bow. Ria­bow był w lot­ni­czych bur­kach – w moich bur­kach! Z tru­dem uświa­do­mi­łem sobie, że to pomyłka – to były jego burki.

      Wyma­chu­jąc przy­nie­sio­nym ze sobą kilo­fem, Kowa­lenko rzu­cił się do pie­cyka.

      – Znowu kociołki! Ja wam zaraz pokażę kociołki! Pokażę, jak roz­no­sić błoto! – Kowa­lenko prze­wró­cił kocio­łek z zupą, ze skórką chleba i liśćmi kapu­sty, ze śliw­kami, i prze­bił kilo­fem dno każ­dego kociołka.

      Ria­bow grzał ręce przy rurze od pieca.

      – Są kociołki, to zna­czy, że jest co goto­wać – z głę­boką roz­wagą powie­dział naczel­nik kopalni. – Jest to więc oznaka dostatku.

      – Widział­byś ty, co oni gotują – powie­dział Kowa­lenko, roz­dep­tu­jąc kociołki.

      Naczel­nicy wyszli, a my zaczę­li­śmy roz­gi­nać pognie­cione kociołki i zbie­rać każdy swoje: ja – śliwki, Swin­cow – roz­mok­nięty, nie­fo­remny chleb, Guba­riew – okru­chy kapu­ścia­nych liści. Wszyst­ko­śmy od razu zje­dli, tak było naj­pew­niej.

      Prze­łkną­łem kilka śli­wek i zasną­łem. Już dawno nauczy­łem się zasy­piać, zanim ogrzeją się nogi. Kie­dyś nie potra­fi­łem, ale co może zdzia­łać prak­tyka, doświad­cze­nie! Sen upo­dab­niał się do zapo­mnie­nia.

      Życie powra­cało jak senna jawa – ponow­nie roz­warły się drzwi: białe kłęby pary przy­lgnięte do pod­łogi, prze­to­czone do odle­głych ścian baraku, ludzie w bia­łych i ciem­nych pół­ko­żusz­kach, śmier­dzą­cych świe­żo­ścią, nie­zno­szo­nych, i coś, co runęło na pod­łogę nie­ru­chome, lecz żywe, pokwi­ku­jące.

      Sprzą­ta­jący, zdu­miony, lecz w pozie peł­nej sza­cunku pochy­lony przed kożu­chami dzie­sięt­ni­ków.

      – Czy to wasz czło­wiek? – i nad­zorca wska­zał grudę brud­nych szmat na pod­ło­dze.

      – To

Скачать книгу