Oficer i szpieg. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oficer i szpieg - Robert Harris страница 5
To dobra odpowiedź. Na tyle znakomita, że może od niej zależeć cała moja przyszłość, zwłaszcza w obliczu tego, o czym zamierzam opowiedzieć. Tak czy owak, Mercier – albo człowiek za maską udającą Merciera – przygląda mi się badawczo, jakby sprawdzał, czy z niego kpię, po czym z uznaniem kiwa głową.
– Ma pan rację, Picquart – przyznaje. – Francja wiele im zawdzięcza.
Sześciu mężczyzn uosabiających to wcielenie cnót – eufemistycznie nazwana „sekcja statystyczna” sztabu generalnego – stawiło się tego ranka w komplecie, by obejrzeć zwieńczenie swojego dzieła. Odszukałem ich, kiedy już skończyłem rozmowę z kapitanem Lebrunem-Renault. Trzymali się na uboczu, z dala od reszty towarzystwa, w południowo-zachodnim rogu placu apelowego, osłonięci od wiatru jednym z niskich budynków otaczających dziedziniec. Sandherr, z rękami w kieszeniach i ze zwieszoną głową, sprawiał wrażenie, jakby błądził myślami gdzieś daleko…
– Czy pamiętasz – wpada mi w słowo minister wojny, zwracając się do Boisdeffre’a – że Jeana Sandherra nazywali „najprzystojniejszym wojskowym w całej Francji”?
– Pamiętam, panie ministrze – potwierdza szef sztabu generalnego. – Biedak… Dziś trudno w to uwierzyć.
Po jednej ręce pułkownika Sandherra stał jego zastępca, spasiony alkoholik o twarzy w kolorze cegły, i z regularnością metronomu pociągał ze spiżowej piersiówki; po drugiej jedyny znany mi z widzenia jego podwładny – zwalisty major Joseph Henry, który poklepał mnie po ramieniu i tubalnym głosem oświadczył, że ma nadzieję, iż wspomnę o nim w raporcie dla ministra. W porównaniu z nim dwaj młodsi oficerowie z sekcji, obaj w stopniu kapitana, wydawali się zgoła bezbarwni. Był wśród nich również cywil, kościsty urzędas z lornetką teatralną przy oczach, którego wygląd nasuwał wrażenie, że rzadko bywa na świeżym powietrzu. Przesunęli się, żeby zrobić mi miejsce, a alkoholik zaproponował mi nawet łyk swojego obrzydliwego koniaku. Wkrótce dołączyli do nas dwaj inni ludzie z zewnątrz – bystry urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz du Paty de Clam, ten przerażająco durny pułkownik ze sztabu generalnego; w porannym świetle jego monokl błyskał niczym pusty oczodół.
Tymczasem zbliżała się pora rozpoczęcia uroczystości, pod złowrogim bladym niebem wyczuwało się napięcie. Na widowisko ściągnięto blisko cztery tysiące żołnierzy, żaden z nich jednak nie wydał najcichszego dźwięku. Nawet w tłumie zapanowała cisza. Jedynie na obrzeżach cour Morland coś jeszcze się działo – kilku zaproszonych gości wciąż kierowano na właściwe miejsca, ci zaś śpieszyli się, skruszeni niczym spóźnialscy na pogrzebie. Część widzów przed barierkami rozpoznała drobną, szczupłą kobietę w białym futrze, takiej samej czapce, mufce i z niebieską parasolką z falbankami w ręku, którą eskortował wysoki porucznik dragonów, i naraz nad błotem uniosły się brawa podkreślane okrzykami: „Hura!” i „Brawo!”.
Sandherr uniósł głowę.
– A to co za jedna, do diaska?! – burknął.
Któryś z kapitanów odebrał lornetkę teatralną urzędnikowi i wycelował ją w kobietę w futrze, która tymczasem dziękowała tłumom, kiwając głową i z wdziękiem kręcąc parasolką.
– Niech mnie kule biją, jeśli to nie boska Sarah! – Wyregulował nieco ostrość lornetki. – A prowadzi ją Rochebouet z Dwudziestego Ósmego. Ten to ma szczęście!
Mercier siada prosto w fotelu, skubiąc białego wąsa. Sarah Bernhardt zaszczyciła swoją obecnością jego inscenizację! Właśnie takich rzeczy ode mnie oczekuje: artystycznego blichtru, towarzyskich plotek. Mimo to udaje, że jest niezadowolony.
– Ciekawe, kto wpadł na pomysł, żeby zaprosić jakąś aktoreczkę…
Za dziesięć dziewiąta dowódca parady, generał Darras, przejechał stępa brukowaną ścieżką na środek placu apelowego. Wierzchowiec generała – klacz – parsknął i zwiesił łeb, kiedy jeździec ściągnął cugle; przestępując z nogi na nogę, obrócił się wkoło, obserwując mrowie gapiów, pogrzebał kopytem po stwardniałym błocie i znieruchomiał.
Gdy zegar zaczął wybijać dziewiątą, rozległa się komenda:
– Kompanie! Baczność!
Jednogłośnie, jak grzmot pioruna, trzasnęły pięty buciorów czterech tysięcy żołnierzy. W tej samej chwili na końcu placu apelowego pojawiła się grupa pięciu osób zmierzających w kierunku generała. Dopiero kiedy te małe niewyraźne postacie się zbliżyły, wszyscy zobaczyli, że są to czterej artylerzyści otaczający skazańca. Maszerowali dziarskim krokiem, tak idealnie zgrani, że co piąty krok prawymi piętami stukali o bruk dokładnie z biciem zegara. Raz więzień się potknął, ale szybko z powrotem wpadł w rytm. Kiedy ucichło echo ostatniego uderzenia, zatrzymali się i zasalutowali. Potem artylerzyści zrobili w tył zwrot i odmaszerowali, zostawiając skazańca sam na sam z generałem.
Wybito werbel. Zabrzmiała trąbka sygnałowa. Na środek placu wystąpił urzędnik, trzymając wysoko przed twarzą kartkę, niczym herold na deskach teatru. Obwieszczenie trzepotało na lodowatym wietrze, lecz jak na tak małego mężczyznę jego głos był zaskakująco donośny.
– W imieniu narodu francuskiego Pierwszy Stały Sąd Wojskowy Rządu Wojskowego w Paryżu, rozpoznawszy sprawę przy drzwiach zamkniętych, na posiedzeniu jawnym wydał niniejszy wyrok – przemówił. – Sędziom zadano jedno pytanie, następującej treści: czy Alfred Dreyfus, kapitan Czternastego Pułku Artylerii i oficer służący w sztabie generalnym, jest winny tego, że w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym czwartym przekazał obcemu mocarstwu lub jego przedstawicielom w Paryżu wiele tajnych bądź poufnych dokumentów dotyczących obrony narodowej? Sąd jednomyślnie orzekł: „Tak, oskarżony jest winny”. Sąd jednomyślnie skazuje Alfreda Dreyfusa na karę dożywotniego zesłania do kolonii karnej oraz degradację i nakazuje, by pozbawienie go stopnia kapitana odbyło się na oczach pierwszej parady wojskowej garnizonu paryskiego.
Urzędnik wrócił na swoje miejsce. Generał Darras uniósł się w strzemionach i wyciągnął szpadę. Żeby na niego spojrzeć, skazaniec musiał zadrzeć głowę. Odebrano mu pince-nez, więc nosił teraz okulary bez oprawki.
– Alfredzie Dreyfus, jesteście niegodni noszenia broni. W imieniu narodu francuskiego degradujemy was!
– I w tym momencie więzień odezwał się po raz pierwszy – opowiadam Mercierowi.
Minister z zaskoczenia aż podskakuje.
– Odezwał się?! – powtarza z niedowierzaniem.
– Tak. – Z kieszeni spodni wyciągam notes. – Podniósł obie ręce nad głowę i krzyknął… – Tu sprawdzam swoje zapiski, żeby niczego nie pokręcić. – „Żołnierze, oni degradują niewinnego człowieka…! Żołnierze, oni niewinnego człowieka pozbawiają honoru! Niech żyje Francja…! Niech żyje wojsko…!” – Czytam wyraźnie, bez emocji, czyli dokładnie tak, jak skazaniec wykrzykiwał te słowa. Jedyna różnica polega na tym, że Dreyfus, jako Żyd z alzackiej Miluzy, lekko zaprawił je niemieckim akcentem.
– Jak można było do tego dopuścić? – oburza się minister z marsową miną. – Mówił pan, zdaje się, że gdyby więzień chciał wygłosić mowę, mieli zagrać marsz?