Oficer i szpieg. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oficer i szpieg - Robert Harris страница 7
– Czy nie trąci to trochę… – Starannie dobieram słowo, pragnę być taktowny. – Dumasem?
– Trąci Dumasem? Co pan chce przez to powiedzieć?
– Tylko tyle, że to wygląda na karę wyjętą z powieści historycznej. Pobrzmiewa w niej echo Człowieka w żelaznej masce. A jeśli Dreyfus zyska przydomek Człowieka z Diabelskiej Wyspy? Zostałby najsłynniejszym więźniem na świecie…
– No właśnie! – krzyczy Mercier i w rzadkim przejawie emocji klepie się w udo. – Właśnie to mi się w tym podoba. To zawładnie społeczną wyobraźnią.
Ustępuję wobec wyższości jego oceny sytuacji politycznej, jednocześnie zastanawiając się, co ma do tego społeczeństwo. Dopiero gdy biorę płaszcz i zmierzam do wyjścia, minister podrzuca mi podpowiedź:
– Być może po raz ostatni widzimy się w tym gabinecie.
– Przykro mi to słyszeć, panie generale.
– Jak pan się domyśla, niespecjalnie interesuję się polityką. Jestem zawodowym żołnierzem, nie politykiem. Jednak o ile mi wiadomo, wśród partii panuje wielkie niezadowolenie i rząd może przetrwać najwyżej tydzień czy dwa. Niewykluczone nawet, że będziemy mieli nowego prezydenta. – Mercier wzrusza ramionami. – Tak czy owak, my, żołnierze, służymy tam, gdzie nam każą. – Podaje mi rękę. – Jestem pod wrażeniem inteligencji, jaką zaprezentował pan podczas całej tej nieszczęsnej afery, majorze Picquart. Nie zapomnimy o tym, prawda, generale?
– Oczywiście, że nie, panie ministrze. – Boisdeffre również wstaje, żeby mi podać rękę. – Dziękuję wam, Picquart. To było wielce pouczające. Czułem się, jakbym był przy tym obecny. A swoją drogą, jak wasz rosyjski?
– Wątpię, żebym nauczył się kiedyś mówić w tym języku, generale, ale potrafię już czytać Tołstoja… rzecz jasna, posiłkując się słownikiem.
– Wyśmienicie. Między Francją a Rosją dzieją się wielkie rzeczy. Dobra znajomość rosyjskiego bardzo się przyda młodemu obiecującemu oficerowi.
Już mam otworzyć drzwi, przy których stoję, kiedy Mercier odzywa się znienacka:
– Niech pan mi powie, czy w ogóle padło moje nazwisko?
– Czy padło? – Nie jestem całkiem pewny, o co mu chodzi. – W jakim sensie?
– W trakcie porannej uroczystości.
– Nie sądzę…
– Nieważne. – Mercier lekceważąco macha ręką. – Po prostu byłem ciekawy, czy w tłumie ktoś demonstrował…
– Niczego takiego nie zauważyłem.
– To dobrze. Niczego takiego nie oczekiwałem.
Cicho zamykam za sobą drzwi.
* * *
Wychodząc z powrotem do wietrznego kanionu rue Saint-Dominique, przytrzymuję czapkę, by nie zwiało mi jej z głowy, i przechodzę sto metrów do sąsiedniego gmachu Ministerstwa Wojny. Nikogo tam nie zastaję. Najwidoczniej moi towarzysze broni mają w sobotę lepsze rzeczy do roboty niż zajmowanie się biurokracją francuskiej armii. Równe chłopaki! Napiszę tylko oficjalny raport, uprzątnę biurko i spróbuję przestać myśleć o Dreyfusie. Truchtem wbiegam po schodach i korytarzem docieram do mojego gabinetu.
Od czasów Napoleona Ministerstwo Wojny dzieli się na cztery wydziały. Pierwszy zajmuje się administracją; Drugi – wywiadem; Trzeci – działalnością operacyjną i szkoleniem; a Czwarty – transportem. Ja pracuję w Trzecim, pod dowództwem pułkownika Bouchera, którego również nigdzie nie widać w ten zimowy poranek – ostatecznie to także równy chłop. Jako jego zastępca mam do dyspozycji osobny gabinet: gołą mnisią celę z wychodzącym na ponury dziedziniec oknem. Za całe umeblowanie służą mi dwa krzesła, biurko i szafka na akta. Ogrzewanie nie działa. Panuje taki ziąb, że przy każdym oddechu widzę parę ulatującą z moich ust. Nie zdejmując płaszcza, siadam i wpatruję się w stos papierów, który narósł w ciągu ostatnich kilku dni. Z jękiem sięgam po jedną z teczek.
Może ze dwie godziny później, wczesnym popołudniem, słyszę stukot kroków kogoś nadchodzącego wyludnionym korytarzem. Ten ktoś mija mój gabinet, zatrzymuje się, wraca i przystaje przed drzwiami. Drewno jest na tyle cienkie, że słyszę ciężki oddech. Wstaję, cicho podchodzę do progu, nasłuchuję, po czym gwałtownie otwieram drzwi i stwierdzam, że stoję twarzą w twarz z szefem Wydziału Drugiego – czyli zwierzchnikiem całego wywiadu wojskowego. Sam nie wiem, który z nas jest bardziej zdenerwowany.
– Generał Gonse – mówię, salutując. – Nie miałem pojęcia, że to pan.
Gonse słynie z tego, że pracuje po czternaście godzin dziennie. Mogłem się domyślić, że jeśli ktokolwiek poza mną przebywa w budynku, to tylko on. Jego wrogowie twierdzą, że jedynie dzięki temu udaje mu się utrzymać na szczycie w tym zawodzie.
– Nic się nie stało, majorze Picquart. To gmaszysko to istny labirynt. Mogę? – Człapie na swoich krótkich nogach w głąb gabinetu, zaciągając się papierosem. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale pułkownik Guérin właśnie przysłał mi wiadomość z Place Vendôme. Twierdzi, że dzisiaj rano Dreyfus się przyznał. Wiedział pan o tym?
Wybałuszam na niego oczy jak jakiś głupek.
– Nie, panie generale, nie wiedziałem.
– Wygląda na to, że na pół godziny przed rozpoczęciem uroczystości wyznał kapitanowi, który go pilnował, że naprawdę przekazywał dokumenty Niemcom. – Gonse wzrusza ramionami. – Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć, skoro miał pan mieć oko na wszystko i zdać relację ministrowi.
– Ale ja już mu przekazałem swój raport… – mówię przerażony. Taki stopień niekompetencji może raz na zawsze zniszczyć człowiekowi karierę. Od października, pomimo przytłaczających dowodów świadczących przeciwko niemu, Dreyfus uparcie odmawiał przyznania się do winy. Tymczasem teraz się dowiaduję, że w końcu się przyznał, na dobrą sprawę pod moim nosem, a ja tego nie zauważyłem! – Chyba pójdę tam i sprawdzę, jak to właściwie było.
– Też tak panu radzę. A kiedy już pan to wyjaśni, proszę wrócić i zdać mi sprawozdanie.
I znów wybiegam w lodowaty, szary półmrok. Łapię dorożkę na postoju przy rogu boulevard Saint-Germain, a po przyjeździe do École Militaire każę woźnicy zaczekać i wbiegam do środka. Cisza na olbrzymim placu apelowym drwi sobie ze mnie. Jedyną oznaką życia są śmieciarze zbierający odpadki z Place de Fontenoy. Wracam do dorożki i każę się jak najszybciej zawieźć do siedziby wojskowego gubernatora Paryża przy Place Vendôme, gdzie w holu tego ponurego, zrujnowanego gmachu czekam na pułkownika Guérina. Ten się nie śpieszy, a kiedy się w końcu pojawia, sprawia wrażenie kogoś oderwanego od dobrego obiadu, kto czym prędzej pragnie wrócić do stołu.
– Wszystko już wyjaśniłem generałowi Gonse’owi.
– Przepraszam, pułkowniku,