Oficer i szpieg. Robert Harris

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oficer i szpieg - Robert Harris страница 8

Oficer i szpieg - Robert  Harris

Скачать книгу

się do wszystkiego”.

      Wyjmuję notes.

      – Co, według kapitana, powiedział mu Dreyfus? – pytam.

      – Nie pamiętam dokładnie co do słowa. Sedno sprowadzało się do tego, że przekazywał Niemcom jakieś tajemnice, ale nic ważnego, minister wiedział o wszystkim, a w ogóle to za kilka lat cała historia i tak wyszłaby na jaw. Coś w tym guście. Musi pan porozmawiać z kapitanem Lebrunem-Renault.

      – Tak zrobię. Gdzie go znajdę?

      – Nie mam pojęcia. Zszedł ze służby.

      – Czy wciąż przebywa w Paryżu?

      – Drogi majorze, a skąd ja mam to wiedzieć?

      – Czegoś tu nie rozumiem – oświadczam. – Z jakiego powodu Dreyfus miałby nagle przyznawać się do winy nieznajomemu, w takim momencie i nie mając niczego do zyskania, skoro przez trzy miesiące wszystkiego się wypierał?

      – W tej kwestii panu nie pomogę. – Pułkownik ogląda się przez ramię w kierunku stygnącego obiadu.

      – Poza tym skoro dopiero co przyznał się kapitanowi Lebrunowi-Renault, to dlaczego po wyjściu na dwór w obliczu wielotysięcznego tłumu kilkakrotnie wykrzykiwał, że jest niewinny?

      Pułkownik prostuje się.

      – Czy zarzuca pan jednemu z moich oficerów kłamstwo?

      – Dziękuję, pułkowniku – odpowiadam, chowając notes.

      Po powrocie do ministerstwa od razu kieruję się do gabinetu Gonse’a, który ślęczy nad stertą akt. Słuchając mojego raportu, kładzie nogi na biurku i odchyla się na krześle.

      – Czyli pańskim zdaniem to opowieść bez pokrycia? – pyta.

      – Owszem. Zwłaszcza odkąd poznałem szczegóły. Jest dużo bardziej prawdopodobne, że ten tępy kapitan gwardii źle go zrozumiał. Ewentualnie zmyślił całą bajeczkę, żeby zyskać na znaczeniu w oczach kolegów. Rzecz jasna, zakładam, że Dreyfus nie był podwójnym agentem podesłanym Niemcom – dodaję.

      Gonse wybucha śmiechem i zapala następnego papierosa.

      – A szkoda! – rzuca.

      – Co mi pan teraz zleci, generale?

      – Nie sądzę, żeby mógł pan zrobić coś więcej.

      Zastanawiam się.

      – No cóż, jest tylko jeden sposób, żeby zyskać pewność – mówię z wahaniem.

      – Mianowicie jaki?

      – Możemy zapytać Dreyfusa.

      Gonse kręci głową.

      – Wykluczone. Nie ma już z nim żadnego kontaktu. Zresztą, wkrótce zostanie wywieziony z Paryża. – Zdejmuje nogi z biurka i opuszcza na podłogę. Przysuwa sobie stos teczek. Na front jego munduru spada popiół z papierosa. – Proszę zostawić to mnie. Wyjaśnię wszystko szefowi sztabu i ministrowi. – Otwiera jakieś akta, zaczyna je czytać. – Dziękuję, majorze Picquart – mówi, nie podnosząc wzroku. – Może pan odejść.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Tego samego dnia wieczorem jadę do Wersalu zobaczyć się z matką. W śniegu i w świetle latarni gazowych pociąg wygląda niesamowicie, kołysząc się podczas jazdy przedmieściami Paryża; w środku hulają przeciągi. Podróż trwa blisko godzinę. Korzystając z tego, że mam cały przedział dla siebie, próbuję czytać Młodzika Dostojewskiego, lecz za każdym razem, gdy podskakujemy na zwrotnicach, światło gaśnie i gubię miejsce, w którym skończyłem. W sinawym blasku światła awaryjnego wyglądam przez okno, wyobrażając sobie Dreyfusa w celi więzienia La Santé. Więźniów zwozi się tam koleją, w przystosowanych do tego celu wagonach bydlęcych. Zakładam, że wyślą go stamtąd na zachód, do jakiegoś portu atlantyckiego, gdzie będzie czekał na deportację. Przy tej pogodzie taka podróż będzie jak droga przez piekło. Zamykam oczy, próbuję się zdrzemnąć.

      Matka ma niewielkie mieszkanie na nowoczesnej ulicy w pobliżu stacji kolejowej w Wersalu. Ma siedemdziesiąt siedem lat, mieszka sama i od niemal trzydziestu lat jest wdową. Odwiedzam ją na zmianę z siostrą. Anna jest starsza i w przeciwieństwie do mnie ma dzieci. Mój dyżur przypada zawsze w sobotnie wieczory, bo jedynie wtedy mam pewność, że uda mi się wyrwać z ministerstwa.

      Gdy docieram na miejsce, od dawna jest już ciemno; temperatura jak nic spadła do minus dziesięciu.

      – Kto tam?! – woła matka zza zamkniętych drzwi.

      – To ja, Georges, maman.

      – Kto?

      – Georges, twój syn.

      Przekonanie jej, żeby mnie wpuściła, zajmuje mi trochę czasu. Czasami bierze mnie za mojego starszego brata, Paula, który nie żyje od pięciu lat; a czasem – co jest jeszcze gorsze – myli mnie z moim ojcem, który umarł, kiedy miałem jedenaście lat. (Inna siostra zmarła, zanim się urodziłem, a drugi brat przeżył całe jedenaście dni; demencja starcza ma tę niewątpliwą zaletę, że odkąd matka straciła pamięć, nie odczuwa potrzeby towarzystwa).

      Chleb i mleko są zmrożone na kość, woda w rurach zamarzła. Pierwsze pół godziny spędzam na rozpalaniu ognia, próbując sprawić, żeby mieszkanie odtajało, a drugie, leżąc na plecach i naprawiając przeciekającą rurę. Zjadamy boeuf bourguignon, który przychodząca raz dziennie pokojówka kupiła u miejscowego traiteur. Maman jest w świetnej formie, od czasu do czasu nawet przypomina sobie, kim jestem. Opowiadam jej o tym, co robiłem, ani słowem nie wspominam jednak o Dreyfusie i jego degradacji – zrozumienie, o co chodzi, wymagałoby od niej zbyt wielkiego wysiłku. Później siadamy do fortepianu zajmującego większą część maleńkiego salonu i gramy na cztery ręce rondo Chopina. Maman gra bezbłędnie, odpowiadająca za muzykę część jej mózgu pozostała nienaruszona – ta wysiądzie jako ostatnia. A kiedy idzie spać, ja nadal siedzę na stołku, oglądając fotografie na fortepianie: uroczyste zdjęcia grupowe ze Strasburga, ogród domu w Geudertheim, miniaturę, na której matka pobiera lekcję muzyki, piknik w lasku w dzielnicy Neudorf… To okruchy nieistniejącego świata, Atlantydy, którą straciliśmy w wyniku wojny1.

      Miałem szesnaście lat, gdy Niemcy ostrzelali Strasburg, umożliwiając mi – jakże miło z ich strony – naoczne zapoznanie się z rezultatami tego, co na zajęciach w École Supérieure de Guerre nazywamy „pierwszym zastosowaniem na dużą skalę artylerii dalekiego zasięgu, obliczonym zwłaszcza na wytępienie ludności cywilnej”. Patrzyłem, jak pożar doszczętnie trawi miejskie muzeum sztuki oraz bibliotekę, widziałem całe dzielnice obracane w perzynę, klęczałem obok konających przyjaciół i pomagałem wykopywać nieznajomych z gruzów. Po dziewięciu tygodniach garnizon złożył broń. Dano nam wybór – mogliśmy albo stać się Niemcami (i wówczas nie musielibyśmy się wynosić), albo porzucić cały dobytek i przenieść się do Francji. Przybyliśmy do Paryża bez środków do życia i odarci ze złudzeń na temat bezpieczeństwa w naszym cywilizowanym świecie.

Скачать книгу