Niegrzeczne. Jacek Hołub
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niegrzeczne - Jacek Hołub страница 4
Mniej więcej w tym czasie wykryto u mnie nowotwór. Kolejny stres. Bałam się, co będzie ze mną, co będzie z Martą, gdyby coś mi się stało. Przeszłam operację usunięcia tarczycy. Podczas zabiegu poraziło mi strunę głosową, później dławiłam się jedzeniem, miałam problem z oddychaniem. W szpitalu leżałam dziesięć dni, później miałam rehabilitację. Ale doszłam do siebie. Tylko co jakiś czas muszę jeździć na kontrole do Gliwic.
Gdy Marta miała cztery lata, dostałam skierowanie na oddział neurologii dziecięcej. Na przyjęcie do szpitala w Chorzowie na Truchana czekałyśmy pół roku. Marta leżała tam trzy dni. Mieli jej zrobić EEG, ale nie zasnęła przed zabiegiem. Dostała takiego ataku szału, że powyrywała sobie z głowy wszystkie kabelki i nic nie mogli zdziałać.
W nocy na oddziale miała kolejny napad. Wreszcie zobaczył to jakiś lekarz. W wypisie stwierdził, że to lęki nocne, i odesłał nas do poradni neurologicznej. To wszystko. Nikt mi nie powiedział, co mam robić z córką, jak się zachować podczas następnego ataku, nie dostałam żadnych leków, nic.
Jak sobie dawałam radę? Nie dawałam. Byłam kompletnie rozbita. Miesiącami nie mogłam spać. Siedziałam wystraszona, płakałam i modliłam się, żeby ktoś wreszcie mi pomógł. Marta mówiła: „Mamusiu, boję się zasnąć, boję się, że znowu będę ryczeć”. Nie wiedziałam, co jej powiedzieć.
Koleżanka z pracy poleciła mi poradnię w Katowicach. Zaraz pojechałam. Pokazałam pani psycholog wszystkie papiery córki. Długo opowiadałam o zachowaniach Marty. Czułam, że wreszcie ktoś mnie słucha. Skierowała mnie do psychiatry. Siedziałam w gabinecie pani doktor, starszej kobiety, i opowiadałam. W pewnym momencie wstała bez słowa i wyciągnęła z półki jakąś książkę. Otworzyła, wskazała mi palcem i powiedziała:
– Niech pani czyta.
Spojrzałam, a tam było opisane dokładnie to, co jej mówiłam o mojej Marcie.
– No to niech pani jeszcze przeczyta to, co jest na dole.
Przeczytałam na głos: „lęki nocne z lunatyzmem”.
– Ale proszę pani, jak ona szaleje w nocy, to ma otwarte oczy. Mówię do niej, a ona mi odpowiada.
Doktor pierwsza mi wytłumaczyła, że gdy dziecko ma koszmary, można do niego podejść, przytulić je, obudzić i się uspokoi. A przy lękach nocnych śpi z otwartymi oczami. Marta ma do tego lunatyzm. Słyszy, co się do niej mówi, odpowiada, ale śpi.
– Jak pani do niej podchodzi, zaczyna ją łapać, to ona wpada w jeszcze większy szał. Bo ona pani nie widzi i nagle czuje na sobie czyjeś ręce.
– To co mam robić?
– Nic. Trzeba to przeczekać. Dziewczynka prędzej z tego wyjdzie, jak pani nie będzie jej dotykać ani z nią rozmawiać.
– Ale przecież ona wie, co robi. Rano wie o wszystkim, co się działo w nocy.
– Wie od pani, bo to pani jej o tym opowiada. Sama tego nie pamięta, w tym stanie jest nieświadoma – przekonywała mnie lekarka.
Dowiedziałam się tego po dwóch latach od pierwszego ataku. Dopiero wtedy do mnie dotarło. Marta nie robiła mi na złość. Nie miała wpływu na to, co robi w nocy. A ja się na nią wściekałam. Mówiłam: „Nie możesz tak robić, jesteś niegrzeczna”. Groziłam, że dostanie karę.
Ta kobieta uratowała mi życie. Naprawdę, czułam się tak bezsilna i byłam w takiej rozpaczy, że myślałam o samobójstwie. Po półtora roku nocnych akcji chciałam się rzucić z okna.
Zapisała dla Marty tabletki. Ostrzegła, że jeżeli od razu nie wprowadzę farmakoterapii i córka wejdzie bez leków w okres dojrzewania, to nie dam sobie z nią rady. Powiedziała, że po tabletkach Marta może mieć ataki raz–dwa razy w miesiącu, ale będą coraz słabsze. Silniejsze mogą się zdarzyć w czasie pełni, tak mają ludzie z lunatyzmem.
Miałam jej podawać rano i wieczorem depakine. Po pierwszej tabletce Marta przespała spokojnie całą noc. Od razu.
Marta mieszka jeden dzień u mnie, jeden u ojca. Przyzwyczaiła się, dla niej to normalne. Piotr ma dwie dorosłe córki, jest wdowcem – jego żona zmarła kilkanaście lat temu, gdy były jeszcze małe. Był moim sąsiadem z góry, ale nigdy nie zamieszkaliśmy razem. Z czasem tak się zżyliśmy, że jego dziewczynki mówiły do mnie „mamo”. Nasz związek przetrwał ponad dziesięć lat. Nie wyszło, ale rozstaliśmy się w zgodzie. Jakiś czas temu ojciec Marty wyprowadził się z naszego bloku, mieszka teraz na innym osiedlu.
Cieszę się, że Marta ma takiego ojca. Piotr bardzo ją kocha, jest troskliwy i odpowiedzialny. Wiem, że wielu ojców na wieść o tym, że dziecko jest chore, wycofuje się z relacji i znika. On jest inny. Zawsze mogę na niego liczyć. Zawiezie ją do lekarza, zaprowadzi do szkoły. Gdy idę do pracy, przyjeżdża do nas o piątej rano, ja wychodzę, a on z nią zostaje, odprowadza do szkoły i odbiera po lekcjach.
Na początku, gdy Marta miała ataki, byliśmy jeszcze razem. Czasami spał z nią u nas, czasem brał ją do siebie. Widział, co się z nią dzieje, ale przez długi czas nie uznawał faktu, że nasza córka nie jest zwyczajnym dzieckiem. Uważał, że jest niegrzeczna. Twierdził, że wszystko jej minie. Chyba do dzisiaj nie przyjmuje do wiadomości, że Marta ma autyzm. Gdy zaczęłam jeździć z nią po lekarzach i szukać pomocy, wręcz mnie zniechęcał. „Ale po co? Przecież jej przejdzie…” Mówił, że wydziwiam.
Podczas jednej z wizyt po diagnozie porozmawiała z nim psychiatra. Wytłumaczyła mu, że Marta ma autyzm, że on musi to przyjąć i traktować ją jak dziecko z zaburzeniami, bo z tego się nie wyrasta. Coś jednak musiało do niego dotrzeć. Gdy któregoś dnia Marta zaczęła szaleć, jej przyrodnia siostra się wkurzyła i podniosła na nią głos, że jest niegrzeczna i żeby się uspokoiła. „Nie krzycz tak na nią, ona jest chora!” – przeciął to Piotrek. Dzieci były w szoku.
W szpitalu na neurologii przyszedł do nas zakonnik. Starszy, franciszkanin. Opowiedziałam mu o Marcie, rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Lekarz, który to widział, powiedział mi, żebym poprosiła księdza o modlitwę za oddział, bo niedawno go otworzyli. Wychodził z sali i jakby mimochodem zapytał:
– A wie pani, kto to jest?
– No ksiądz, nie?
– Tak, ale to egzorcysta.
Na początku, kiedy Marta miała nocne ataki, zastanawiałam się, czy nie wezwać do niej egzorcysty. Bo zauważyłam różne dziwne sytuacje. Marta nie lubiła chodzić do kościoła. Gdy wchodziłyśmy na mszę, od razu zaczynała ryczeć, rozbierała się, kładła się na ziemię. Moja mama mówiła, że to normalne, dzieci tak się zachowują w kościele, bo im się nudzi, a Marta jest niecierpliwa, ale dla mnie to było niepokojące. Kiedyś w przedszkolu robili jajka wielkanocne. Wystawili je w kościele. Poszłyśmy zobaczyć. Nie było ludzi. Ledwo żeśmy weszły, od razu zaczęła tupać nogami i powtarzać głośno: „Mamo, chodź stąd, mamo, chodź stąd. Mamo, ja nie chcę tu być”.
Marta