Koniec świata nr.13. Katarzyna Ryrych
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Koniec świata nr.13 - Katarzyna Ryrych страница 5
– Mam nadzieję, że wyciągnie z tego odpowiednie wnioski i wybierze coś, co zapewni jej solidny kawałek chleba.
Na dźwięk słowa „chleb” Sabinie głośno zaburczało w brzuchu. Ukroiła grubą pajdę i posmarowała ją domowym smalcem. Smalec z drobnymi skwarkami i kawałeczkami przysmażonej na złoto cebulki był dziełem Babci Saper. Wbijając zęby w chrupiącą skórkę, Sabina wybaczyła jej wszystkie miny.
– Dostaliśmy zaproszenie na plener – powiedziała mama Sabiny, nalewając sobie wody mineralnej z odrobiną soku z cytryny. – Jako jedyni z Polski – dodała.
Babcia Funia wyłączyła gaz pod rondlem i usiadła naprzeciwko córki.
– To bardzo dobrze – powiedziała – ale nie mam już ani funia. Radźcie sobie sami. Gdyby nie Ksawery, musiałabym już dawno odłożyć zęby na półkę.
Sabina z trudem powstrzymała uśmiech. Tak jakby nie spędzały każdej nocy w gustownej szklaneczce.
– Organizatorzy płacą za pobyt i zapewniają wszystkie materiały – uśmiechnęła się mama Sabiny. – A do tego czasu Piotr z pewnością zarobi parę groszy na paliwo.
– Oby – Babcia Funia spojrzała podejrzliwie w stronę ojca Sabiny, który właśnie wszedł do kuchni. – Palcem na wodzie pisane…
W tej samej chwili odezwał się telefon. Mama Sabiny podniosła słuchawkę i uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Ależ oczywiście, nic się nie stało – zapewniła kogoś po drugiej stronie, a kiedy zakończyła rozmowę, powiedziała naprawdę brzydkie słowo. – Nie zapłacą mi za ptaki – oświadczyła z ponurą miną.
– Po plenerze coś na pewno się ruszy, zobaczysz – powiedział tata i ściągnął włosy w kucyk.
– Zabrałeś moją frotkę – zauważyła ponuro Sabina.
Tata wzruszył ramionami.
– Możesz wziąć moją – odpowiedział, co oznaczało, że jego frotka właśnie gdzieś się zapodziała. Sabina uśmiechnęła się kwaśno i wyszła na balkon.
Zapach akacji był tak silny, że kichnęła kilka razy, na co Babcia Funia wyjęła z torebki butelkę syropu i wtłoczyła opierającej się wnuczce całą łyżkę świństwa, od którego Sabinie momentalnie ścierpły zęby i język.
Na trawniku pod balkonem urzędowały tłuste szare miejskie gołębie. Sabina pomyślała o ceramicznych ptakach potworkach, za które galeria nie zamierzała zapłacić w najbliższym czasie.
Kiedy dorosnę, zostanę księgową – postanowiła i usiadła na krześle, opierając bose stopy o jedną z gipsowych głów.
Przymknęła oczy i zaczęła myśleć. Coś takiego doradził jej Ksawery, przyjaciel Babci Funi. „W sytuacji kryzysowej zawsze najpierw należy myśleć” – powiedział.
Sabina bardzo lubiła Ksawerego. Osiemdziesięcioletni przyjaciel Babci Funi był zawsze uśmiechnięty i traktował Sabinę jak osobę dorosłą, starając się odpowiadać na jej każde, nawet najbardziej kłopotliwe pytanie. Specjalnie dla niej trzymał w kuchni puszkę pełną migdałów.
Muszę porozmawiać z Ksawerym – postanowiła, otwierając oczy. – Ksawery z pewnością będzie wiedział, co zrobić.
Niestety Ksawery – jak dowiedziała się z rozmowy toczącej się w kuchni – przebywał w sanatorium, z którego wrócić miał dopiero za trzy tygodnie, a Babcia Funia pełna poświęcenia została na miejscu, aby pilnować mieszkania przed złodziejami, którzy z pewnością poczynili już wakacyjne plany.
– Idę na basen – powiedziała Sabina. – Umówiłam się z Zuzą.
– Nie mam… – zaczęła Babcia Funia, ale Sabina triumfująco zadarła głowę.
– Tu – powiedziała, wyciągając z szafki reklamówkę pełną butelek po wodzie mineralnej. – Wystarczy na frytki i colę, a wstęp na orlika mamy za darmo.
Wyszła z kuchni, nie czekając na komentarze. Wrzuciła do płóciennej torby ręcznik, niebieską matę i ostatnie wydanie sudoku. Napełniła miseczkę Szczurka Jurka pestkami dyni i wyszła z domu.
W ogródku siedziała Wiedźmalinowska ze zbolałym wyrazem twarzy, a obok niej z identyczną miną wypoczywała po bezsennej nocy bokserka.
– Dzień dobry – powiedziała Sabina, a Wiedźmalinowska łaskawie skinęła głową.
Sabina wepchnęła siatkę z butelkami do zamocowanego przy kierownicy koszyka i wskoczyła na siodełko.
Znajoma sprzedawczyni w pobliskim sklepie spożywczym przeliczyła butelki i odliczyła drobne.
– To córka tych z Końca świata – usłyszała, wychodząc ze sklepu.
Sabina spojrzała na zegarek. Do spotkania z Zuzą miała jeszcze pół godziny. Postanowiła więc zrobić rundkę po starym mieście.
Rynek pełen był turystów i gołębi. Turyści robili zdjęcia, a gołębie plątały się pod nogami zbyt leniwe, aby po prostu rozłożyć skrzydła i odlecieć.
Być może zapomniały, jak się lata – pomyślała Sabina i zahamowała gwałtownie, nie chcąc wjechać w grupę skośnookich turystów.
Turyści jak na komendę wyjęli aparaty, jednocześnie pstryknęły migawki, po czym zwartą grupą przenieśli się na drugi koniec rynku.
Sabina pomyślała automatycznie o ławicy ryb i nie wiadomo czemu popedałowała ich śladem.
Grupa ustawiła się naprzeciwko ratusza, ponownie pstryknęły migawki. Przewodnik uniósł w górę czerwony parasol i wszyscy ruszyli w stronę galerii, gdzie pomiędzy widokówkami i lalkami w regionalnych strojach stały ptaki straszaki z autorskiej pracowni Pauliny Muzyk.
Sabina przypięła różowy rower do ławki i weszła do galerii. Turyści wymieniali komentarze, przyglądając się ustawionym na półkach pamiątkom.
Sabina pomyślała o Marcie i obozie językowym, policzyła w myśli do trzech i zbliżyła się do lady.
– O, Saba – uśmiechnęła się właścicielka galerii. Sabina instynktownie wyczuła coś nieszczerego w jej uśmiechu.
– Look at these birds* – odezwała się Sabina, starając się, aby jej szkolna angielszczyzna zabrzmiała swobodnie i naturalnie.
Turyści zamilkli i jednocześnie spojrzeli na Sabinę.
– These are the only souvenirs like that in the city. All of them are hand made by world wide famous artist, Paula Muzyk**.