Zadra. Robert Małecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница
Copyright © Robert Małecki, 2019
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020
Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk
Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała / Słowne Babki
Korekta: Agnieszka Szmatoła, Agnieszka Zygmunt,
Zofia Żółtek / Słowne Babki
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Fotografie na okładce:
Sander van der Werf / Shutterstock
Pola Rusiłowicz
Fotografia autora na skrzydełku: Mikołaj Starzyński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66431-77-5
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Moim Czytelnikom
z wdzięcznością
dzień pierwszy
Kość leżała w wysokiej, pożółkłej trawie, tuż przy pniu sosny.
Kilka metrów dalej, pod osłoną cienkich witek rozłożystego krzewu, komisarz Bernard Gross dojrzał czaszkę. Spoczywała w cieniu, na prawym boku, zwrócona do policjanta przodem. Widział głęboką czerń oczodołów i jamy nosowej.
Brakowało żuchwy.
Do gęstego lasu w podchełmżyńskim Grodnie przyjechał przed kilkunastoma minutami, razem z aspirantką sztabową Moniką Skalską.
Młody policjant, kierowca radiowozu, zatrzymał się na niewielkim gruntowym parkingu, na którym czekał na nich krępy podporucznik w mundurze moro i kamizelce odblaskowej, pocierający z zimna spierzchnięte dłonie. Przywitali się, a potem Kowalski, bo tak się nazywał żołnierz, wskazał im drogę. Przeszli w ciszy obok zaparkowanych wzdłuż drogi wojskowych honkerów i ciężarowych starów, przy których kapral z krótkofalówką wypiął klatkę piersiową i zasalutował dowódcy.
Kilkanaście metrów dalej, w miejscu, gdzie teren znacznie się obniżał, zobaczyli otulone od południowego wschodu gęstym lasem jezioro, które odbijało obraz wypłowiałego jesiennego nieba. Jasna tafla marszczyła się od natarczywego wiatru. Zimne powiewy smagały ich poczerwieniałe od chłodu twarze i szumiały w koronach drzew oświetlanych pomarańczową łuną zachodzącego słońca.
– I teraz w lewo – rzekł żołnierz.
Skręcili między brzozy, w zapomniany dukt, porośnięty wysokimi trawami. Kilkanaście metrów dalej czaił się mrok, nieprzystępny i złowrogi. Wysycone zapachem wilgoci oraz leśnego runa powietrze zdawało się ciężkie i lepkie.
Żołnierz wyprzedził ich i żwawo ruszył przed siebie.
– Pewnie wiecie – rzucił przez ramię – że w styczniu czterdziestego piątego wymordowano tu ponad siedemset Żydówek. Tam, na cyplu, jest pomnik. – Machnął ręką w prawo. – Przyjechały z Auschwitz, ale też bezpośrednio z Litwy, Łotwy i Estonii. W sumie pięć tysięcy kobiet.
Policjanci milczeli, a podporucznik kontynuował:
– Uformowano tu coś w rodzaju filii obozu w Stutthofie. Te Żydówki kopały rowy przeciwczołgowe i…
– Pana zdaniem to stare szczątki? – przerwała mu Skalska.
Mężczyzna przystanął i odwrócił się do nich. Krzaczaste brwi zbiegły się ze sobą.
– Cholera wie, ale chyba trudno to wykluczyć – stwierdził. – Zresztą dlatego mówię wam o tych Żydówkach. Być może zwierzęta odkopały jakąś płytką mogiłę, a potem rozniosły szczątki po lesie.
– Zwierzęta? Stare kości? – powątpiewała Skalska, ale podporucznik nic już nie odpowiedział.
Starali się utrzymać narzucone wojskowe tempo. Potykali się o leżące w ściółce konary, ogołocone z kory, a przez to wilgotne i śliskie jak lód. Gałęzie niskich krzewów szarpały im spodnie, kłuły ich w łydki i uda. Gross poczuł, że jego półbuty zaczynają przemakać.
Las z każdym krokiem gęstniał, robiło się też coraz ciemniej, a komisarz zaczął żałować, że nie zabrali z radiowozu latarek.
Po kilku minutach marszu usłyszeli gwar rozmów. Dopiero wtedy Bernard Gross oderwał wzrok od leśnego podłoża i w końcu spojrzał przed siebie. W półmroku dostrzegł zarysy postaci. Kiedy się do nich zbliżył, zauważył, że żołnierze wyglądali na znużonych przedłużającym się oczekiwaniem na rozkazy.
Jeden z nich, starszy szeregowy, mikrej postury, z okularami na nosie, oparł się barkiem o pień sosny i palił papierosa. Zaciągał się głęboko i zatrzymywał dym w płucach na dłużej. Mundur polowy marszczył się na nim, a wysoko wiązane czarne buty wyglądały jak o dwa numery za duże.
To właśnie ten żołnierz, Waldemar Spychała, wskazał policjantom odnalezioną ludzką kość i czaszkę, a potem wrócił do kolegów. Gross odprowadził go wzrokiem.
– Co sądzisz? – spytała cicho Skalska, gdy zostali sami i przyglądali się uważnie znalezisku.
Podporucznik wsunął kciuki za pas i, niczym strażnik, stanął dwa metry za nimi.
Komisarz wzruszył ramionami i podszedłszy bliżej, ale wciąż zachowując odpowiedni dystans, żeby nie popsuć roboty technikom kryminalistyki, nachylił się nad szczątkami. Jego uwagę zwrócił masywny wyrostek sutkowaty znajdujący się w okolicy stawu skroniowo-żuchwowego. W górnej szczęce zauważył diastemę, szparę między jedynkami, a także brak trzech zębów trzonowych. Komisarz odnotował to w pamięci i spojrzał na ostro zakończony łuk brwiowy.
Chociaż z tej perspektywy nie widział kości potylicznej, czaszka wyglądała na całą. Nigdzie nie dostrzegł ran wlotowych ani wylotowych, żadnych pęknięć przypominających ostre, łamane linie błyskawic na burzowym niebie, które mogłyby świadczyć o zadaniu śmiertelnego ciosu tępym narzędziem.
– No i? – Skalska kucnęła obok niego.
Gross uniósł tylko brwi, a następnie westchnął. Wyprostował się i rozejrzał.
Wciąż milczał.