Zadra. Robert Małecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница 4
– I jak to widzisz? – spytał Gross niskiego technika, który uśmiechnął się nerwowo, odsłaniając małe zęby.
– Czarno to widzę, przynajmniej z takim dochodzeniowcem. – Bloch wyjął z paczki papierosa. Zgrzytnął kamień zapalniczki, a dygoczący płomień rozświetlił okrągłą twarz. Przez moment wyglądała jak odlana plastikowa maska. – Będziemy się tu pierdolić do rana.
– Wiesz, o co pytałem.
– Sam byś to szybciej zrobił, Bernardzie. Ty albo Skałka – powiedział, przytrzymując papierosa ustami.
Gross nie słyszał w jego głosie ani pretensji, ani żalu.
– Gdzieś musi się tego nauczyć. A na prawdziwej robocie najłatwiej – stwierdził, rozcierając zmarznięte dłonie. – Zapomniałeś już, jak to było?
Bloch znów się zaciągnął.
Komisarz obserwował, jak żar w postaci cienkiej czerwonej obrączki rozniecał się i spopielał kolejne skrawki tytoniu.
Wreszcie technik wypuścił z ust szary obłok, który uciekając w górę, rozwiał się i zniknął.
– Teren wokół zadeptany, więc nic z tego nie będzie, a przynajmniej żadnych śladów traseologicznych. – Bloch odchrząknął. – Ale też nie łudźmy się, jesteśmy w lesie, ściółka nigdy nam nie pomagała.
– A czaszka?
– Cała.
– Coś jeszcze?
– Niestety, nie. – Bloch pokręcił głową z nieskrywaną troską.
– Czyli mamy niewiele – podsumował komisarz i się rozejrzał.
Zieliński trzymał w ustach latarkę i świecił sobie na podkładkę, do której miał przypięty formularz protokołu oględzin. Skalska rozmawiała przez telefon. Ze strzępków rozmowy wyłowił, że połączyła się z dyżurnym.
– Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. – Technik zdjął z siebie fizelinowy strój i oddalił się do swoich aluminiowych walizek, żeby poskładać sprzęt. W jednej z nich ustawił latarkę, której snop jasnego światła ciął ciemność i rozpraszał się wysoko pod koronami sosen.
Obok walizek, na niewielkim rozkładanym krześle, stał spory karton, do którego trafiły fragmenty szkieletu nieznanego mężczyzny. Gross podszedł i włożył lateksowe rękawiczki, a następnie podniósł czaszkę na wysokość oczu. Obracał długo i pod różnymi kątami, aż w końcu spojrzał w czarne oczodoły. Wyczuwał zgrubienia i chropowatości na części potylicznej. Krawędź łuku brwiowego odznaczała się sporą wypukłością. Ale było też coś, co go zastanowiło. Czuł się tak, jakby trzymał w dłoniach wielkie, nawoskowane jabłko. Kości czaszki pokrywał tłustawy nalot. Odłożył ją i wyjął kość udową. Tę również pokrywała taka sama gładka warstwa. Gross z łatwością przejechał palcem wskazującym wzdłuż kości, w kierunku nadkłykci.
– Raczej świeżynka – rzucił Bloch. – Rano zawiozę do Raszei, niech się im przyjrzy.
Schyliwszy się, Gross odłożył kość do kartonu i zamknął go. A potem rozejrzał się wokół.
– Mam jeszcze prośbę. Właściwie do wszystkich – podniósł głos, kiedy się zorientował, że Skalska przestała rozmawiać przez telefon.
– No? – zaciekawił się Bloch.
Skalska i Zieliński spojrzeli na nich.
– Chciałbym, żebyśmy przeszli się przez las w stronę drogi – wyjaśnił komisarz.
– Teraz? Po ciemku? – zdziwił się technik. – Przecież mówiłeś, że wojsko już to zrobiło.
– Zrobiło. Ale oni szukali tylko tego, co leżało na ziemi – przypomniał Gross, patrząc po kolei na współpracowników, jakby chciał w ten sposób zweryfikować ich zapał i energię do realizacji tego zadania.
Potem zadarł głowę i spojrzał na oświetlone latarką, kiwające się od wiatru czarne korony sosen.
– Jak chcesz to zrobić? – spytał Bloch, gdy na parkingu w pobliżu Jeziora Grodzieńskiego stanęli przed ścianą lasu, do którego mieli za chwilę wejść.
Obok Skalska włączała i wyłączała latarkę, rzucając raz po raz owal światła na szutrową drogę. Zieliński i kierowca spoglądali na Grossa, a podkomisarz Ryszard Nubiński grzebał obcasem w trawie. Komisarzowi z trudem udało się oderwać tego ostatniego policjanta od rodzinnej uroczystości. Na szczęście Nubiński nie pił i mógł natychmiast wsiąść za kierownicę prywatnego opla astry.
– Rozstawimy się co osiem, dziesięć metrów i ruszymy przed siebie. Będziemy szli równo – dodał Gross. – Pilnujmy siebie nawzajem.
– Jest noc – przypomniał technik i zatrzepotał na wpół przymkniętymi powiekami.
– Ale będziemy widzieli światła latarek.
– Może lepiej wrócić tu rano? – Grubawy podkomisarz nie ukrywał niechęci do działania. – Zbierzemy większą ekipę.
– Jeśli na nic nie trafimy, rano czeka nas powtórka – uciął komisarz. – I jeszcze jedna ważna sprawa – zastrzegł. – Zaglądamy wszędzie. Częściej patrzymy w gęste krzaki niż w leśne podłoże, jasne?
Pokiwali głowami.
– Aspirant Zieliński idzie od strony polnej drogi, obok Ryszard, Jarek, ja, Skałka i pan. – Spojrzał na sierżanta Wolskiego, kierowcę radiowozu. Potem raz jeszcze popatrzył na każdego z osobna. – Wszystko jasne?
Kiedy skinęli głowami, dał im znać, żeby zajęli miejsca, a następnie włączył latarkę i spojrzał przed siebie.
– Bądźcie dokładni – poprosił i ruszył w stronę ciemnego lasu.
Dwadzieścia minut później gałęzie krzewów wciąż chłostały go po ciele, drapały po twarzy, przeczesywały postawione na jeża włosy. Szedł pochylony, jedną ręką torując sobie drogę, drugą operując latarką. Snop światła załamywał się na korze drzew, wysokich trawach i brązowych liściach, z których wiele upadło już na ściółkę. Jedynym plusem było to, że wśród drzew wiatr się uspokoił i komisarz przynajmniej nie odczuwał męczącego chłodu. Powietrze było rześkie, a kiedy wypuszczał je ustami, uciekały z nich kłęby pary.
Rozejrzał się na boki: zarówno po swojej lewej, jak i prawej zobaczył w niewielkim oddaleniu po dwie łuny światła.
Szedł więc dalej i kierował latarkę w skupiska wysokich krzewów.