Zadra. Robert Małecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница 5
Obszedł sosny z lewej i wtedy natrafił na czerwony ślad.
„To nie mogło być przywidzenie”, upewnił się.
Poświecił w tamto miejsce. Na jednym z pni na wysokości wzroku zauważył fragment folii przytwierdzony takerem. Zawieszony w pionie biały prostokąt, na którym znajdował się czerwony trójkąt z napisem: „Impreza na orientację – prosimy nie zrywać”.
– Jarek! Podejdź do mnie! – krzyknął.
Odwrócił się i za czarnymi pniami dostrzegł światło, które miotało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Bloch był coraz bliżej. W końcu przedarł się przez chaszcze i dysząc, stanął obok Grossa.
– Trzeba to zabezpieczyć – stwierdził komisarz.
– Jasne – odparł technik. – Teraz czy gdy skończymy?
Gross milczał, wpatrując się w zadrukowany prostokąt.
– Gdy skończymy – stwierdził po chwili.
Bloch zrobił krok w bok i przyjrzał się sosnom.
– O kurde. Co to jest? Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział, przyglądając się rozpiętym na drzewach pnączom.
– Ja też nie – przyznał Gross.
Z lewej oślepiła ich latarka, niedługo później usłyszeli szelest.
Nubiński zbliżył się do drzew i je oświetlił.
– To chmiel – stwierdził. – Często rośnie tak w lasach.
Gross się rozejrzał. Pozostali policjanci wyprzedzili ich już o kilkanaście metrów.
– Stop! – krzyknął. – Zaczekajcie na nas.
Światła znieruchomiały.
– Dobra, wracajcie na miejsca. Nie traćmy czasu – poprosił kolegów.
Obaj z trudem odwrócili wzrok od nietypowego leśnego znaleziska i ruszyli w kierunku swoich stanowisk.
Gross poczekał, aż przedrą się przez gęstwinę krzewów, i dopiero wtedy wznowił marsz wyznaczoną przez siebie ścieżką. Dobiegały go trzaski pękających pod nogami policjantów gałęzi, ciche i krótkie pokrzykiwania ptaków. Miał wrażenie, że te dźwięki pełniej wybrzmiewają w leśnej głuszy, że dobiegają go zewsząd, że nocą las żyje intensywniej.
Minął niskopienne drzewo liściaste z mnóstwem gałęzi, z których smętnie zwieszały się obkurczone, zmizerniałe liście. Sporo pokrywało już leśną ściółkę. Przypomniało mu to o ich własnej jabłoni, tej, którą zasadził wspólnie z Agnieszką na pierwsze urodziny Bartka. Drzewo rosło za domem na toruńskich Wrzosach.
– Będzie duże i silne jak twój syn. – Agnieszka myła naczynia i raz po raz spoglądała przez okno na niewielki pień z kilkoma gałązkami, który kołysał się na wietrze.
Bartek, nakarmiony i wykąpany, po zabawie w ogrodzie zasnął szybko.
Gross przytulił się do niej od tyłu i złożył ręce na jej brzuchu, a potem pocałował w kark. Wyczuł woń cytrusowych perfum, idealnie współgrających z naturalnym zapachem skóry, i nie przestawał muskać jej szyi ustami. Odchyliła głowę, poddając się tej przyjemności.
Woda i piana z płynu do mycia znikały w odpływie.
– Oby tylko nie chciał być policjantem – stwierdził.
Zaśmiała się, odkładając talerz na suszarkę. W komorze zlewozmywaka zostały same sztućce.
– A jak często tak bywa? – spytała.
– Ale co?
– Jak często synowie idą śladami swoich ojców?
Wzruszył ramionami, po czym pocałował ją w policzek i niechętnie odszedł, żeby postawić czajnik na gazie.
– Nie wiem – rzekł zgodnie z prawdą, bo nigdy się nad tym nie zastanawiał. – Ale ta robota…
– Oj, nie mów, nie mów.
Uśmiech zniknął z jej twarzy, i tylko dlatego Gross zaczął się obawiać tego, co żona mu powie.
– Jest dla ciebie wszystkim, co masz – dodała Agnieszka, odkładając noże i widelce. Wytarła dłonie w kuchenny ręcznik, a następnie przyjrzała im się z uwagą. Skóra na palcach zwiotczała od wody.
Patrzył na nią, ale ich spojrzenia się nie spotkały.
– Wy jesteście wszystkim – odparł.
Pokiwała tylko ze smutkiem głową.
Dobrze wiedział, co to oznaczało.
A potem, kiedy stracił wszystko, co miał, pozostała mu jabłoń. Rozłożysta i silna.
Żona zapadła w śpiączkę, a od Bartka oddalał się z każdym rokiem. Zupełnie bezwiednie, jakby to nie on był w tej relacji ojcem, tym, którego powinnością było dbanie o potomstwo. W końcu sprzedał dom z ogrodem i silną jabłonią i wyprowadził się do Chełmży.
I teraz też omiatał snopem światła jabłoń. Nie widział tylko, jak się to stało, że wyrosła w sercu lasu.
– Bernard! – zawołała Skalska.
Zorientował się, że został w tyle.
– Już idę! – odkrzyknął i ruszył naprzód.
Cztery łuny światła przesunęły się w tej ciemności do przodu, a pięć metrów dalej Gross zatrzymał się ponownie. Stanął przy wysokich i gęstych krzewach, otaczających dwie rosnące blisko siebie sosny.
– Koniec! – krzyknął Bloch. – Jestem już tu, gdzie leżała kość.
Do komisarza dotarły pokrzykiwania pozostałych osób z zespołu.
Gross się nie odezwał. Kucnął, żeby podnieść zatopioną we mchu błyskotkę, od której odbiło się światło latarki. Rozsunął dłonią mokrą trawę i spojrzał na przedmiot. Wyciągnął z kieszeni lateksową rękawiczkę, włożył ją, podniósł znalezisko i skierował pod światło.
Dwa klucze na stalowym kółku bez breloka.
Pierwszy klucz, połyskujący na zielono, znaczyły głębokie rysy. Spod metalicznej farby na krawędziach przedmiotu wyzierała właściwa srebrna powłoka. Na drugim, w kolorze zmatowionej miedzi, Gross dostrzegł zbierające się w wyżłobieniach osady brudu.