Zadra. Robert Małecki

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница 6

Zadra - Robert Małecki

Скачать книгу

miejsca odnalezienia kluczy niczego więcej nie dostrzegł. Obszedł rozłożysty krzew wokoło, co rusz wpuszczając wiązkę światła z latarki przez gęsto rosnące gałęzie. W końcu rozchylił je i przecisnął się tak, by dostać się do pnia sosny. Gałęzie drapały go w twarz. Musiał przymykać oczy, aby uniknąć urazu.

      – No, co tam masz? – usłyszał głos Skałki oraz rytmiczny szelest traw i gałęzi pod jej stopami. W tle rozmawiali pozostali.

      I wtedy to zobaczył.

      Pętla z jasnego sznura oplatała pień sosny.

      dzień drugi

      Nad ranem na parkingu przy lesie zaroiło się od policjantów.

      Gross, zziębnięty i ze skostniałymi stopami, siedział na tylnej kanapie radiowozu i popijał herbatę z jednorazowego kubka. Zmęczenie pogłębiło jego zmarszczki i sprawiało, że powieki mu ciążyły. Tuż obok Jarek Bloch, wykończony kilkugodzinną nocną pracą w podwójnej roli fotografa i technika kryminalistyki, oparł ręce o dach i otwarte drzwi wysłużonej policyjnej kijanki. Stał w bezruchu, obserwując skraj lasu, jaśniejący od brzasku. Jasne dżinsy technika były mokre do kolan, poznaczone zielonkawymi i ciemnobrązowymi smugami. Podobnie jak rękawy polara, których nie ochronił fizelinowy strój roboczy.

      – Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem – stwierdził Bloch.

      Gross milczał. Dopiero teraz zaczął odczuwać prawdziwe zmęczenie, które powoli ogarniało jego wychłodzone ciało.

      Rześki poranek przywitał ich utkanymi między pniami drzew i unoszącymi się nad leśnym runem strzępkami mgieł, które snuły się po polach rozciągających się za ich plecami. Tafla położonego w dolinie jeziora była gładka jak lustro, w którym odbijały się kłębiaste chmury.

      Ktoś klasnął w dłonie i dopiero w tej chwili dotarło do Grossa, że musiał przymknąć oczy.

      – No, panowie, robota czeka! – usłyszał znajomy głos.

      Skupił wzrok na sięgających do kolan gumiakach. Kiedy spojrzał wyżej, zobaczył tęgawego, niskiego prokuratora w sportowej, puchowej kurtce z kapturem. Artur Legner z Prokuratury Rejonowej Toruń–Wschód wyciągnął z kieszeni chusteczki i wytarł nos. Oddychał przez usta, z których co chwila wydobywały się kłęby pary.

      – Musiałem się zaziębić na tym wypadku – stęknął.

      Gross spojrzał na Blocha, a ten podszedł do otwartego bagażnika.

      – Coście tu zmajstrowali, co? – spytał wesoło prokurator.

      Komisarz dźwignął się i wyprostował. Dopił herbatę, a potem odstawił kubek w zagłębienie w drzwiach i ostentacyjnie zerknął na zegarek.

      Legner nie wyglądał na steranego pracą – był świeżo ogolony, a poranny wiatr niósł w stronę Grossa orientalny zapach drogich perfum.

      – Chodźmy – zaproponował komisarz.

      – A pan? – rzucił prokurator do Blocha.

      Ten wyjął z bagażnika długi nóż i stanął za Grossem.

      – Prawie jak maczeta. – Zaśmiał się Legner.– Będzie nam pan torował drogę jak ten, co boso po dżungli łazi? No wiecie. Ten taki z radykalnymi poglądami. Jakże się on nazywa? – Popstrykał palcami. – O! Już mam. Cejrowski.

      Nie odpowiedzieli.

      Gross w ciszy minął prokuratora i ruszył do lasu.

      Po kilkunastu minutach dotarli na miejsce oznaczone policyjną taśmą, za którą znajdował się wysoki i gęsty krzak otaczający rosnące blisko siebie sosny. Na gałęziach krzewu Gross zobaczył czarno-żółtego ptaka wielkości dziecięcej pięści, który odleciał, gdy tylko się zbliżyli.

      Komisarz uniósł taśmę i przytrzymał, żeby Legner mógł wejść na wyznaczony teren. Prokurator spojrzał zdumiony na pusty worek na zwłoki.

      Kilka metrów dalej Skalska pomagała Zielińskiemu dokończyć protokół oględzin, ale Gross dał jej znak, by zeszli z pola widzenia Legnera. Oboje wycofali się za gęste krzaki.

      Nubiński wrócił do komisariatu i miał zastąpić komisarza przy bieżącej robocie.

      – To tu? – zdziwił się Legner.

      Gross pokiwał głową. Włożyli z Blochem lateksowe rękawiczki i podali parę Legnerowi, ale ten odmówił. Wsadził ręce w kieszenie na znak, że niczego nie dotknie.

      – Pan sobie jaja robi, komisarzu? Gdzie? – spytał.

      – Tu – odparł Gross, wskazując na krzew.

      W lesie wciąż panował półmrok, ale niebo nad drzewami błękitniało.

      Legner z niedowierzaniem pokręcił głową. Jego gumiaki lśniły od rosy. Lepiły się do nich liście i igliwie.

      – Nie musimy się kochać, do kurwy nędzy, ale moglibyśmy się chociaż szanować, prawda? – Uniósł brwi. – Co to jest, do chuja? Zajęcia terenowe z dendrologii?

      Komisarz skinął na Blocha, żeby ten do niego podszedł. Podnieśli z ziemi solidne konary, które znaleźli i wykorzystali już wcześniej. Wsunęli je głęboko w krzew, a następnie rozgarnęli gałęzie, z których spadło kilka zbrązowiałych liści.

      Zanim Legner uwierzył w to, co zobaczył, minęła chwila. Gross odwrócił się do niego i obserwował, jak niedowierzanie ustępuje zaskoczeniu, które z kolei szybko przeradza się w obrzydzenie.

      Wreszcie prokurator zasłonił sobie usta i rozejrzał się w panice. Odbiegł kilka metrów dalej, do najbliższego drzewa, i oparłszy się jedną ręką o pień, gwałtownie się pochylił i głośno wyrzucił z siebie zawartość żołądka. Długo trwało, nim go wreszcie opróżnił.

      – Uuu, obfite śniadanko – gwizdnął Bloch cicho.

      Wreszcie prokurator się wyprostował, splunął kilka razy gęstą śliną i wyciągnął chusteczkę, żeby otrzeć usta, a potem czubki gumiaków. Odetchnął głęboko i uniósł głowę.

      Dobiegło ich kilka rzuconych przez zęby przekleństw.

      – Odcinamy? – spytał Gross, a Legner, nie odwracając się, machnął ręką, że się zgadza, po czym krzyknął z oddali:

      – A patolog?

      Bloch sięgnął po nóż.

      – Mówiłem, Bernardzie, że pan prorok obrzyga sobie buty? Mówiłem. – Zaśmiał się technik. – I gdybym się tylko z tobą założył, wisiałbyś mi zgrzewkę żywca.

      Grossa to nie rozbawiło. Nie zależało mu na tym, by odgrywać się na prokuratorze. Chciał jedynie, aby ten wiedział, że gdyby nie przypadek, ciała nikt by nie odnalazł.

      –

Скачать книгу