Zadra. Robert Małecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница 10
Pomyślał o tym samym.
– Czy możesz zostawić mi tę dokumentację na biurku? – spytał.
– Już tam leży – odparła. – Jakby co, jestem do dyspozycji.
– Dziękuję, Judyto. – Gross się rozłączył, ale nie odłożył aparatu.
Wahał się przez moment, w końcu wybrał jednak numer Lemańskiej. Dobijał się do niej przez siedem sygnałów. Potem odpuścił.
„Może tak wygląda koniec czegoś, co się nawet na dobre nie zaczęło”, zmartwił się. „Może to jakiś znak”.
Nagle, kiedy tylko o tym pomyślał, coś przyszło mu do głowy. Dlatego połączył się z Judycką.
– Jeszcze jedna sprawa – powiedział, kiedy podniosła słuchawkę. – Na miejscu, w lesie, widziałem przytwierdzoną do drzewa folię z wydrukowanym hasłem. Technik ją zabezpieczył. Chodziło chyba o marsz lub bieg na orientację czy coś podobnego.
– Sprawdzić to?
– Koniecznie – rzucił, a po chwili, kiedy musiał zwolnić i zjechać na gruntowe pobocze, żeby przepuścić wariata wyprzedzającego tira, odezwał się ponownie: – Co to w ogóle jest?
– Te marsze?
– Tak. To jakiś rodzaj podchodów?
– No tak jakby. Zabawa połączona z turystyką – stwierdziła. – Generalnie rzecz polega na tym, że organizator przekazuje uczestnikom mapę, a oni mają dzięki niej i pozostawionym w terenie wskazówkom dotrzeć do punktów kontrolnych. Wszystko to zazwyczaj odbywa się na czas.
– To wciąż jest modne? Kto się w to bawi?
Usłyszał jej ciepły śmiech i wyobraził sobie tę młodą blondynkę z zadartym nosem i włosami do ramion, których równo przystrzyżone końcówki podwijały się do szyi. Widział ją siedzącą przy biurku w gabinecie na poddaszu, tuż pod oknem połaciowym. Przypomniała mu jedną z tych znanych aktorek z Hollywood, jeszcze zanim ta zaczęła wydawać zarobione pieniądze na liczne operacje plastyczne, które całkowicie zniszczyły jej piękne, naturalne rysy.
– Dziś modne są gry komputerowe, szefie. Ale w te marsze bawić się mogą wszyscy. Dorośli i dzieci. Takie imprezy odbywają się zwykle w ciągu dnia, czasami też nocą. Ja chodziłam na nie z rodzicami, a potem z koleżankami z liceum. A szef brał w tym kiedyś udział?
– Nocą też? – zainteresował się.
– No, wtedy jest zabawniej. A już na pewno straszniej. – W jej głosie znowu brzmiała wesołość.
– Sprawdź to dokładnie, proszę.
– Oczywiście. Dam znać, gdy już coś ustalę.
Wiatr siekł pierwszymi kroplami deszczu, ciężkimi i zimnymi jak drobinki lodu.
Jeszcze w samochodzie komisarz postawił kołnierz kurtki, a następnie wysiadł z auta i pochyliwszy się, podbiegł do drzwi prosektorium szpitala na Bielanach. Z powodu silnego podmuchu stoczył z nimi chwilową walkę, a kiedy znalazł się we wnętrzu zakładu patomorfologii, machinalnie przetarł ręką zaczesane na jeża posiwiałe włosy, mokre jakby po kąpieli. Wytarł dłoń w sztruksy i zapukał do gabinetu Raszei. Odpowiedziała mu cisza. Zszedł więc do piwnicy, w której na czas budowy nowych obiektów lecznicy zorganizowano tymczasowe prosektorium. Legner już tam był, kręcił się nerwowo przed stalowymi drzwiami i rozmawiał przez telefon. Mrugnął do Grossa i kontynuował rozmowę.
Policjant wszedł do holu. Ściągnął z wieszaka zielony fizelinowy fartuch i spojrzał w kierunku pokoju, w którym dwóch laborantów przygotowywało zwłoki mężczyzny do pogrzebu. Dłonie w niebieskich rękawiczkach uniosły sinoszary tułów z bezwładnie odchyloną głową, żeby włożyć denatowi białą koszulę.
Gross narzucił strój ochronny na ramiona i dopiero wtedy nacisnął klamkę.
Raszeja, wysoka i chuda lekarka sądowa, pochylała się nad posiniałymi zwłokami otyłego młodego mężczyzny. Komisarz przyjrzał się wielkim, sinym podeszwom jego stóp, a potem przeniósł wzrok na wzdęty gazami gnilnymi brzuch i widoczne na skórze, niczym sieć dróg na mapie, smugi dyfuzyjne. Powstawały, kiedy krew w żyłach zaczynała gnić.
Głowa, z odciętą pokrywą czaszki, spoczywała na stalowej podpórce, a skalp był wywinięty na twarz. Mężczyzna leżał na połyskującym od świateł jarzeniówek szerokim stalowym stole. Trupi odór uderzył komisarza dopiero po chwili.
Bloch z założonymi rękoma i przymkniętymi powiekami opierał się o ścianę. Wyglądał na zmęczonego i znużonego jednocześnie. Dwie aluminiowe walizki stały przy jego nogach.
– O! Jak dobrze, że już jesteś, Bernardzie. Cieszę się – powiedziała Raszeja, po czym się wyprostowała i odgarnęła przedramieniem kręcone, krótkie włosy. Na dłoniach miała gumowe rękawice. – Panie Stefanie, poproszę o zwłoki wisielca z lasu! – krzyknęła w kierunku otwartych drzwi po drugiej stronie sali, a następnie zwróciła się do Grossa: – Zaraz przyjdę.
Opuściła salę. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, technik kryminalistyki kucnął i położył walizki na podłodze. Zgrzytnęły zamki, a po chwili znowu dało się słyszeć miarowy szum wentylatorów. Bloch nałożył zielonkawy strój i sięgnął po karton lateksowych rękawiczek. Podsunął go Grossowi, który podszedł do drugiego, wolnego stołu sekcyjnego.
Chwycił jedną z rękawiczek od wewnętrznej strony i wprawnie nałożył na dłoń. Z drugą postąpił tak samo.
– Znowu będzie śmierdziało. – Bloch posmarował sobie mentolową maścią skórę nad górną wargą. – Chcesz? – Wyciągnął w kierunku komisarza dłoń ze specyfikiem w blaszanym opakowaniu.
Policjant poczuł jej intensywny zapach, ale tak samo wyczuwał też smród papierosów, którymi przesiąkły ubrania kolegi. Odmówił, a Bloch spojrzał na niego przekrwionymi oczami.
– Na pewno? – wolał się upewnić.
Gross machnął ręką.
– A ty? Dasz radę? – spytał technika po chwili, gdy z zaplecza dotarły do nich metaliczne dźwięki, a zaraz potem salę wypełnił charakterystyczny terkot kółek wózka na zwłoki. Laborant sekcyjny, łysiejący pięćdziesięciolatek w niebieskim stroju, skinął im głową.
– Pomożecie, panowie? – spytał.
Gross stanął u wezgłowia, a Bloch w nogach stołu sekcyjnego. Z łatwością przenieśli lekki worek, a laborant odjechał z wózkiem na zaplecze.
– Co miałeś na myśli, pytając, czy dam radę? – Technik podniósł wzrok na komisarza.
– Nic. Po prostu wyglądasz na wykończonego – zauważył Gross.